niedziela, 30 września 2012

Coś szwedzkiego ;)

Zakładam, że skoro książka z przepisami wypuszczona przez market, który swoje korzenie ma w Szwecji, to i przepisy na słodkości pochodzą z tamtych rejonów. Nie tak łatwo było zdecydować, co pójdzie na "pierwszy ogień". Zwłaszcza takiemu łakomczuchowi jak ja, gdzie właściwie każdy słodycz mocno kusi. Oglądając jednak zdjęcia, którymi ilustrowana jest książka, jakoś teraz najbardziej zachciało mi się bułeczek waniliowych. Zatem to z nimi zaczęłam swoją szwedzką przygodę.

Początkowo miałam wrażenie, że nic dobrego z tego nie wyjdzie. Już metoda obchodzenia się ze świeżymi drożdżami mnie zdziwiła. Krem na bazie śmietany smakiem nie powalił... A jednak okazało się, że efekt końcowy zaskoczył mnie bardzo, bardzo pozytywnie. To chyba najdelikatniejsze ciasto drożdżowe, z jakim miałam do czynienia (choć jego struktura na surowo wcale nie wróży takiego efektu). Jest jak puszek, który się w ustach rozpływa po prostu. W połączeniu z nadzieniem (które smakowo przypomina trochę nadzienie twarogowe) wychodzi przekąska obłędna! Wygląda na to, że po tym jak stałam się fanką skandynawskiego kina, książek, przyszedł czas na słodkości z tamtego rejonu.

Jedyną wadą bułeczek jest to, że stanowczo za szybko znikają. Na drugi dzień są tak samo pyszne! U nas doczekały dnia kolejnego tylko dlatego, że tworzyłam wczoraj wieczorem.


Składniki na ciasto (na 18 sztuk):
3 szklanki mąki (w książce podane jest 750 ml, czyli jak dla mnie 3 szklanki 250ml)
75g miękkiego masła
4 łyżki stołowe cukru pudru
1 ml soli (szczypta po prostu)
1 jajko
25g świeżych drożdży
250 ml mleka o temp. 37'C (ja dałam po prostu letnie mleko)

Składniki na krem:
150 ml chudej śmietany (nie bardzo wiedziałam, co to chuda śmietana, bo jak dla mnie nawet ta z najniższym procentem tłuszczu jest tłusta, kupiłam po prostu kubek kwaśnej śmietany 12%)
1,5 łyżki mąki pszennej
0,5 łyżki cukru pudru (ja dałam 1,5 łyżki, bo krem z ilością z przepisu jak dla mnie był za mało słodki)
1 jajko
1 łyżka cukru waniliowego (dałam cukier z prawdziwą wanilią, nie wanilinowy)

Do przybrania:
ok.25 g roztopionego masła
ok. pół szklanki cukru drobnego (w książce tutaj podany jest cukier puder, jednak po przyjrzeniu się zdjęciom widać, że nie jest to taki puder jak u nas. Jest to niewątpliwie cukier drobny)

Opis wykonania napiszę swoimi słowami, a nie tak jak w książce (może niektórym to coś ułatwi :p).

Proponuje zacząć od zrobienia kremu. Będzie sobie stygnął w czasie, gdy będziemy bawić się z ciastem. Śmietanę, mąkę i cukier włożyć do rondelka. Wymieszać tak, by nie było grudek. Postawić na malutkim ogniu i doprowadzić do wrzenia ciągle mieszając (rzeczywiście zajmuje to ok.3 minuty, o których mowa w książce). Zdjąć masę śmietanową na bok i dodać do niej jajko. Szybko dokładnie wymieszać. Po czym znów postawić na małym ogniu i gotować chwilkę, do czasu aż krem zgęstnieje. Odstawić do całkowitego wystygnięcia. Ja nauczona na kremach budyniowych, zakryłam masę folią spożywczą (tak by ta dotykała wierzchu kremu) celem uniknięcia powstania kożucha. Jak krem będzie zimny dodać cukier waniliowy i dokładnie wymieszać.

Do sporej miski wsypać mąkę, cukier, masło pokrojone w mniejsze kawałki. Dodać jajko, pokruszone drożdże i letnie mleko. Wyrabiać mikserem (tak wynika z książki) kilka minut aż ciasto zacznie odklejać się od brzegów miski-ja użyłam końcówek spiralnych do tego. Przykryć i odstawić do wyrośnięcia w ciepłe miejsce. Ciasto ma podwoić swoją objętość. Ciasto jest dość mocno klejące, ale nie zniechęcać się tym, bo mimo to potem pracuje się z nim całkiem nieźle. Po wyrośnięciu ciasta, wyłożyć je na wysypaną mąką stolnicę i chwilę ugniatać (aby nam się nie lepiło do rąk polecam leciutko oprószyć dłonie mąką). Podzielić na 18 w miarę równych kawałków. Ja rękami oprószonymi lekko mąką utworzyłam 18 kulek po prostu. Każdą kulkę spłaszczać wałkiem na cienki placek. Nakładać 2 łyżeczki nadzienia (u mnie małe, kawowe łyżeczki nakładałam, ale nadzienia starczyło mimo to tylko na 15 bułeczek, 3 pozostałe zrobiłam wg swojego widzimisię. Czyli jedna z nutellą, a dwie bez niczego, celem wykorzystania do mamowej konfitury na kolację ;) ). Zalepiać tak by ciasto się dobrze skleiło i kłaść na blasze do pieczenia wyłożonej papierem. W książce pisze "spodem do góry". Ja kładłam zalepieniem w dół i wyszło dobrze.  Blachę przykryć ściereczką i odstawić na ok.30-45 minut do napuszenia. Bułeczki są gotowe do pieczenia, jeśli ciasto po lekkim naciśnięciu palcem z powrotem się podnosi.

Tuż przed włożeniem do piekarnika

W międzyczasie nagrzać piekarnik do 225'C (piekłam na grzałkach góra-dół). Piec na środkowej półce 7-8 minut, aż bułeczki zaczną się rumienić. Upieczone bułeczki odstawić do wystygnięcia.

Zaraz po wyjęciu z pieca

Gdy ostygną posmarować roztopionym masłem i obtoczyć w drobnym cukrze. Ja u siebie tylko górę obtaczałam w cukrze i wg mnie to zupełnie wystarczy.


Smacznego :)

U mnie nie zmieściły się wszystkie bułeczki na jednej blaszce, dlatego piekłam na dwa razy.

Przepis pochodzi z książki "Fika" dostępnej w Ikei. Jak podaje stopka wydawnicza przepis zaczerpnięty został ze strony www.hembakningsradet.se

piątek, 28 września 2012

Fika


Już jakiś czas temu czytałam o tym, że powstaje książka z przepisami na szwedzkie słodkości urozmaicona zdjęciami w stylu pierwszych stron ikeowych instrukcji skręcania mebli. Ale jakoś nigdzie mi owa książka w oko nie wpadła. Po dłuuuuugim czasie całkiem przypadkiem odkrył ją małż w Ikei właśnie. Przepisów jest co prawda zaledwie 30, ale wszystkie wydają mi się interesujące. Niektóre metody tworzenia budzą nawet zdziwienie i chyba już w weekend ruszę do testowania szwedzkich receptur. Zobaczymy, czy wyjdzie coś jadalnego ;) Czas na fika w zołzowej kuchni :D

wtorek, 25 września 2012

Chłodne wieczory

Choć w dzień czuć było jeszcze trochę lata, to wieczorem ewidentnie już daje znać o sobie jesień. Jest zimno, a ja wciąż czekam aż zaczną grzać kaloryfery. Tymczasem owijam się nowo nabytym kocem-opatulaczem, popijam gorącego grzańca i chowam się w zawsze ciepłych mężowych objęciach :)


Chyba właśnie te chłodne wieczory najbardziej lubię w jesieni...

poniedziałek, 24 września 2012

Najeść się do syta...

Czasem, by poprawić sobie humor wystarczy stworzyć coś dobrego, a potem sobie pojeść. Tak też było tym razem. Celem rozwiania niepotrzebnych myśli, smutków i trosk poszłam działać w kuchni. A po zakończeniu zabawy w garach, z tą samą przyjemnością konsumowałam i słuchałam mężowych komplementów :) Miło mieć miano "kuchennej wróżki" ;)

Schab w sosie kurkowym

Składniki (tak na 3 porcje dla większych głodomorów):
0,5 kg schabu bez kości
20 dkg kurek
1 średnia cebula
3 łyżki masła
0,5 szklanki wody + do dolewania
0,5 szklanki śmietany 12% z kartonika
łyżeczka mąki
tłuszcz do smażenia mięsa (u mnie Planta)
sól, pieprz

Kurki umyć. Ogonki pokroić na plasterki, kapelusze te większe na mniejsze części, mniejsze zostawić w całości. Na patelni rozpuścić masło. Wrzucić do niego grzyby i dusić pod przykryciem do miękkości od czasu do czasu mieszając. Gdy grzyby zmiękną dodać pokrojoną w kostkę cebulę i dusić dalej z grzybami, aż się zeszkli. Następnie wlać pół szklanki wody, pół szklanki śmietanki. Wsypać łyżeczkę mąki, sól i pieprz do smaku. Wymieszać wszystko i dusić jeszcze 5 minut. Sos jest dość rzadki, jak wolicie gęste, kleiste to trzeba więcej mąki dodać.

Schab umyć, oczyścić z błon i pokroić w plastry (u mnie wyszło 6). Rozbić na kotlety. Każdy kotlet delikatnie osolić i oprószyć pieprzem. Smażyć na gorącym tłuszczu na złoto. Usmażone kotlety włożyć do rondla z sosem (tak by mięso było sosem przykryte, trzeba po prostu kotlety wmieszać w sos ;) ) i wszystko razem dusić pod przykryciem pół godziny (od czasu do czasu mieszając i dolewając wody, która odparowała). Tak oto powstaje nam smaczny obiad :)




Smacznego :)

piątek, 21 września 2012

Czas się pochwalić ;)

Kiedy w końcu udało mi się ustalić termin spotkania z Katią, wiedziałam, że z tej okazji znowu sama stworzę coś słodkiego. W pierwszym odruchu moje lenistwo podpowiadało szybkie i właściwie bezwysiłkowe muffinki czekoladowe z przepisu Niggeli Lawson. Jednak pomyślałam sobie, że skoro jestem okrzyknięta już w kręgu rodzinnym mistrzem wypieków, to muffinki są stanowczo za mało zwalające z nóg, jeśli chodzi o talent w rękach ;) Przypomniałam sobie zatem o małych, słodkich cudach, które już dawno znalazły się na mojej liście "koniecznie wypróbować". Lenistwo jednak sprawiało, że jakoś nie chciało mi się bawić w tworzenie tych maleństw. Błąd, bo okazuje się, że wbrew pozorom nie jest to takie pracochłonne, jak może się wydawać. Najwięcej czasu zajmuje czekanie aż wystygnie masa na ciasto, krem... Mój pierwszy raz z ciastem parzonym zaliczam do bardzo udanych i na pewno na tym jednym wypieku się nie skończy :)

Na moje oko Katii smakowało równie mocno jak nam z mężem ;) Z resztą nie wzbraniała się mocno, jak wręczałam jej mały zapasik do domu. Oto profiterolki z kremem adwokatowym i z kremem z nutellą. Przepis od mojego Mistrza - Doroty z Moich Wypieków.

Składniki na ciasto(wyszło mi ok.90 sztuk):
125g masła lub margaryny (ja użyłam masła)
1 szklanka wody
1 szklanka mąki pszennej
4 jajka

Wodę z masłem zagotować. Do wrzącej wody wsypać mąkę i energicznie mieszać, aby zlikwidować grudki i żeby masa się nie przypaliła. Ciasto jest gotowe, gdy jest szkliste i odchodzi od garnka (u mnie po minucie energicznego mieszania było już ok). Odstawić do całkowitego wystudzenia (jak zwraca uwagę moja mistrzyni, jest to bardzo ważne, gdyż w przeciwnym razie ciastka nie wyrosną nam w piekarniku). Do zimnej masy dodawać po 1 jajku i miksować aż dokładnie się wmieszają. Używamy do tego tych końcówek miksera przypominających sprężyny. Z tak przygotowanego ciasta wyciskać z rękawa cukierniczego, lub nakładać łyżką na blachę wyłożoną papierem 2,5cm kółka. Piec w 200'C przez około 20-25 minut. Wyjąć z piekarnika i ostudzić.


Składniki na krem adwokatowy (na połowę profiterolków):
175ml mleka
125ml adwokatu
3 żółtka
40 g cukru
20 g mąki pszennej
20 g mąki ziemniaczanej

Mleko doprowadzić do wrzenia, po czym natychmiast odstawić na bok. Wlać do niego adwokat i wymieszać. Żółtka ubić wraz z cukrem na puszystą, białą masę. Dodać wymieszane mąki i zmiksować na gładko. Mieszankę jajeczną przełożyć do garnuszka z mlekiem i adwokatem. Zamieszać aż do rozpuszczenia grudek. Postawić na palnik i cały czas mieszając zagotować. Gotować ok pół minuty aż krem zgęstnieje. Odstawić do całkowitego wystudzenia.

Składniki na krem z nutellą (na połowę profiterolków):
250 g serka mascarpone
5 łyżek nutelli (ja dałam takie kopiate łyżki, bo kocham nutellę)

Serek przełożyć do miski, krótko zmiksować, dodać nutellę. Zmiksować na jednolitą masę.


Wystudzone profiterolki nadziewać kremem przy pomocy szprycy cukierniczej, lub przekroić na pół i nakładać nadzienie łyżeczką. Ja część nadziałam szprycą, a część przekrawałam, bo mój tani rękaw cukierniczy się rozleciał w trakcie nadziewania (teraz będzie przesłanka, że trzeba kupić nie tani ;) ).

Składniki na czekoladowe esy-floresy:
100g gorzkiej czekolady
4 łyżki mleka

Czekoladę z mlekiem rozpuścić w kąpieli wodnej. Za pomocą łyżki polewać nasze małe cuda cienką stróżką w esy-floresy, albo po prostu tak sobie chlapać po nich czekoladą ;)


Smacznego :D

PS. Katia, dziękuję za przemiłe spotkanie :*

czwartek, 20 września 2012

Mistrzu ;)

-Jestem po prostu genialna!-krzyknęłam radośnie do męża, wyciągając z piekarnika część składową czegoś słodkiego, czego sama jeszcze nigdy nie robiłam.
-Ja to wiem już od dawna...-połaskotał odpowiednio moje ego mąż.

Trochę później jak już słodkość została ukończona przemianowałam męża i siebie na króliki doświadczalne. Wszak pierwszy raz coś takiego stworzyłam, a tworzyłam z myślą o moim jutrzejszym gościu i nie mogłam ryzykować, że to gość sprawdzi jadalność efektu końcowego.

Omnomnomnomnom - konsumujemy wniebowzięci...

Jestem Mistrzem! - skromnie podsumowuje swoje cukiernicze osiągnięcie, a mąż autentycznie bije mi pokłony :D


Jest więc szansa, że mój jutrzejszy gość będzie na tyle uwiedziony smakiem słodkiego, że nie zauważy ogólnego bałaganu, panującego w moim skromnym domku.

Dziełem pochwalę się jakoś jutro :P Teraz nie mogę, bo mój gość mógłby zobaczyć to dzieło, a ma być niespodzianka :P Pierwszy raz i od razu idealnie :D

źródło: knowyourmeme.com



słodko-ostro

Dzisiaj przepis, który dostałam od Kasi :* Trochę go zubożyłam, ale myślę, że mimo to potrawa nie straciła na walorach smakowych, bo zniknęła w mgnieniu oka.Danie łatwe, szybkie, smaczne, czyli coś czego nie sposób nie wprowadzić do domowego menu. Ponieważ jestem objedzona właśnie owym cudem, nie chce mi się nawet tworzyć dłuższego opisu. Jeśli lubicie smaki słodko-ostre, jest to zdecydowanie coś dla Was :)

Pierś z kurczaka w zalewie miodowo-musztardowej.


Składniki:
1 podwójna pierś z kurczaka
pół szklanki miodu
pół szklanki musztardy Dijon
łyżeczka papryki (pominęłam, bo okazało się, że brak na stanie)
łyżeczka suszonej włoszczyzny (jak wyżej)
sól
pieprz
ew. odrobina przegotowanej wody

Mięso umyć, osuszyć i oczyścić z błon. Każdą połowę przekroić wzdłuż tak by powstały nam 2 nieco cieńsze plastry. Mięso delikatnie nasolić i oprószyć pieprzem. Musztardę, miód i przyprawy dokładnie wymieszać. Do tak powstałej zalewy włożyć wcześniej przygotowane mięso i odstawić do lodówki na parę godzin. Po tym czasie mięso wyłożyć do naczynia, w którym mamy zamiar piec (u mnie zwykła blaszka). Zalać z wierzchu połową zalewy. Piec w 170'C na dolnej grzałce około 30 minut. Po tym czasie mięso obrócić na drugą stronę i zalać resztą zalewy i piec jeszcze około 15-20 minut. Ja w trakcie pieczenia dolałam troszkę przegotowanej wody, bo zalewa mi za bardzo odparowała. Czas pieczenia jak zawsze zależy też od piekarnika, u mnie w sumie mięso z każdej strony piekło się 20 minut. Pieczemy do miękkości mięsa po prostu ;)

Smacznego!

niedziela, 16 września 2012

Weekendowa twórczość

Moje problemy z porażonym unerwieniem gardła, a tym samym łykaniem powodują, że właściwie większość różnych fikuśnych potraw jest dla mnie trudna do przełknięcia. Wymyślanie dań, które będą łykalne wcale nie jest proste, bo często to, co może się tak na chłopski rozum wydawać łatwe do zjedzenia dla kogoś, kto ma nieco zepsuty odruch łykania, okazuje się jednak nie lada wyzwaniem, albo raczej ciężką męką. Dlatego ostatnimi czasy nasze domowe menu obiadowe jest niezwykle monotonne. Bo tylko filet z kurczaka w określonej kombinacji, smażona kiełbasa i zupy, czyli to co umiem pochłonąć bez większego problemu. Nie trudno się domyślić, że łakomczuch, który we mnie siedzi nie jest zadowolony z takiego stanu rzeczy. Dlatego zdarza się, że próbuję wymyślić coś nowego i albo trafiam w 10 i zjedzenie nie stanowi dla mnie dużej trudności, albo jest klapa i z przełknięcia nici. Tym razem jednak udało się stworzyć coś, co całkiem nieźle prześlizgiwało się przez moje gardło, a przy okazji stanowiło miłą odmianę dla wymagających kubków smakowych.

Czy taki przepis gdzieś istnieje nie mam pojęcia. Ten, który tu zamieszczam wymyśliłam sobie wczoraj sama, jest to twórczość własna. Jednak pomysł jest na tyle prosty, że nie zdziwiłabym się, jeśli już ktoś przede mną wynalazł to "koło". Zdecydowane plusy mojego wynalazku to szybkość z jaką powstaje - w godzinę mamy obiad :D No i oczywiście smak. Nieskromnie mówiąc jak dla mnie i dla męża, co swoją porcję mojego dzieła pożarł z prędkością światła prawie, tak przyrządzone polędwiczki wieprzowe są pyszne!

Oto przepis na polędwiczki wieprzowe w sosie śmietanowym z pieczarkami, pomidorami i cebulką.


Składniki (na 2-3 porcje, zależnie od wielkości żołądka ;) ):
1 większa lub 2 mniejsze polędwiczki wieprzowe (ok.500g)
2-3 łyżki mąki pszennej
1 średnia cebula
5-6 średnich pieczarek
1 duży pomidor lub 2 małe
0,5 szklanki przegotowanej wody + do dolewania
200g  śmietanki UHT 12% (takiej kartonikowej)
sól i pieprz (polecam pieprz świeżo mielony)
łyżka masła
tłuszcz do smażenia (u mnie Planta)

Polędwiczkę umyć. Oczyścić mięso z błon i pokroić na plastry grubości ok. 1,5cm. Każdy plaster mięsa delikatnie nasolić z obu stron, a następnie obtoczyć lekko w mące. Obsmażyć na rozgrzanym tłuszczu na złoto. Następnie przełożyć tak przygotowane mięso do rondla i zalać pół szklanki przegotowanej wody. Przykryć i zostawić do duszenia na małym ogniu, co jakiś czas mieszając i uzupełniając odparowaną wodę (aby się nam nie przypaliło). Pieczarki umyć i pokroić w cienkie plasterki. Do tłuszczu pozostałego po smażonym wcześniej mięsie dodać łyżkę masła. Gdy masło się rozpuści wrzucić pieczarki i smażyć na złoto. Do podsmażonych pieczarek dodać pokrojoną w drobną kostkę cebulę i smażyć aż cebula się zeszkli. Pomidora sparzyć i obrać ze skórki, wyciąć pozostałość po łodydze i pokroić w średnią kostkę. Dodać do pieczarek i cebuli i podsmażyć krótko, aż pomidor puści sok. Tak powstałą mieszankę przełożyć do rondla z mięsem (razem z sokiem,który powstał z pomidorów). Dodać śmietanę, zamieszać. Posolić i popieprzyć do smaku. Całość dusić ok. 15 minut, co jakiś czas mieszając, aby sos się nam nie przypalił.


Podawać z czym dusza zapragnie. Jak dla mnie pasują tu i ziemniaki, i ryż, kasza, kluseczki, frytki, placki ziemniaczane...

Smacznego!




poniedziałek, 10 września 2012

Na jesienne klimaty ;)

Choć dziś u mnie ciepło, słońce przyświeca i znowu czuć, że to jeszcze ciągle kalendarzowe lato, to weekend był raczej jesienny. Sobota deszczowa, niedziela już bardziej słoneczna, ale mimo to chłodna... Nastrój też trochę smętny był, a wiadomo, że Zołza najlepiej odstresowuje się tworząc słodkie. Podmuch jesieni spowodował, że przyszedł czas na szarlotkę. Jest to przepis mojej babci. Nie mam pojęcia skąd ona go ma, ale pamiętam to ciasto odkąd moja pamięć zaczęła działać ;) Ta szarlotka to nic skomplikowanego w sumie. Chyba cały jej urok tkwi właśnie w tej prostocie. Żadnych udziwnień w postaci pianek, bez i tym podobnych. Pyszna na ciepło, równie pyszna na zimno. Dla mnie jest to najlepsza szarlotka jaka istnieje. Żadna inna nie może z nią konkurować.

Składniki:
1 kostka margaryny 
3 szklanki mąki+ mąka do podsypywania
0,5 szklanki cukru + cukier do posypania jabłek
1 opakowanie cukru waniliowego 16g
1 jajko
2 żółtka
ew. kilka łyżek kwaśnej śmietany by się zagniotło
garść rodzynek
cynamon
1,5 kg jabłek

Na stolnicę wysypać mąkę, cukier i cukier waniliowy. Schłodzoną margarynę pokroić w kostkę i dodać do mąki. Zrobić dołek w mące i wbić tam jajo oraz żółtka. Posiekać krótko nożem, a następnie zagnieść. Jeśli ciasto nie chce się zagnieść można dodać łyżkę, dwie kwaśnej śmietany by się zagniotło. Ja nie zawsze dodaje. Wszystko zależy od wilgotności mąki i wielkości jajek. Ciasto uformować w kulę, zawinąć w folię i schować na 30 minut do lodówki.

W tym czasie przygotować jabłka. Owoce umyć i obrać ze skórki, a następnie pokroić w dość cienkie plasterki. Ogryzki wyrzucamy oczywiście ;) Rodzynki zalać na parę minut wrzątkiem, po czym odsączyć je i osuszyć na papierowym ręczniczku.

Wyjąć schłodzone ciasto i podzielić na pół. Jedną połowę rozwałkować na placek, taki żeby zakrył nam dno formy (u mnie standardowa forma prostokątna). Formę wyłożyć papierem do pieczenia, na to wyłożyć placek ciasta. Nakłuć w kilku miejscach widelcem. Na ciasto wyłożyć część jabłek. Jabłka posypać cienką warstwą cukru i odrobiną cynamonu. Na to kolejną część jabłek i znowu posypać cukrem i cynamonem. Na wierzchu rozsypać przygotowane wcześniej rodzynki.



Rozwałkować drugą część ciasta i zakryć całkowicie jabłka. Nakłuć widelcem w kilku miejscach.


Piec w temperaturze 180'C około 45-60 minut. Polecam piec na dolnej grzałce, gdyż jabłka puszczają sporo soku i może się dół nie dopiec. Pieczemy aż ciasto ładnie się zrumieni. Gdy trochę ostygnie wierzch posypać cukrem pudrem. Można wcinać jeszcze gdy jest ciepła :) Można również z powodzeniem dnia kolejnego podgrzać sobie kawałek w mikrofali.

Smacznego :)

piątek, 7 września 2012

...

Chwilę temu zaczął się wrzesień.
Mój umysł natomiast odbierając z otoczenia bodźce świadczące o nadchodzącej jesieni przeskoczył automatycznie do października. Bo to będzie trudna jesień...
Jak nie martwić się decyzjami, które jeszcze nie nadeszły?
Jak nie robić bilansu zysku i strat każdej potencjalnej opcji?
Jak zepchnąć gdzieś na dno głowy świadomość, że nie jest dobrze?

Dlaczego nie umiem sprawić, by te pytania nie zatruwały mi "tu i teraz"?

Ucieczka w książki działa, ale nie w 100 %. Bo przecież nie da się czytać non-stop 24 godziny na dobę. W każdym razie ja nie umiem... A kiedy nie ma możliwości czytania tabun niechcianych myśli zalewa głowę.

"Myśl pozytywnie" powtarzane niczym mantra wiele razy w ciągu dnia też nie daje dużo.

Dlaczego krojąc mięso na gulasz, mam wrażenie, że kroję samą siebie?

Mam ochotę wydrzeć z kalendarza kartkę oznaczoną jako październik i udawać, że wyjątkowo tej jesieni ten miesiąc nie istnieje.


wtorek, 4 września 2012

Szaleństwo bywa zaraźliwe

Umiem czytać - nic nadzwyczajnego.
Umiem czytać ze zrozumieniem tekstu - to już coraz bardziej wyjątkowa umiejętność.
Wolę książki od filmu, ze względu na to, że te pierwsze dużo bardziej oddziaływają na wyobraźnię.
Od momentu nabycia umiejętności czytania nie poprzestawałam tylko na szkolnych lekturach, czy też studenckich księgach naukowych. Od czasu do czasu czytałam coś dla swojej własnej przyjemności.
Książki nie były mi obce, wcześniej jednak trudno było powiedzieć, że mam książkowego kręćka...

Człowiek, jak każdy wie, podlega ciągłym zmianom. Kształtują go różne doświadczenia, z którymi musi się w życiu zmierzyć oraz napotkani ludzie. Ja też się zmieniłam w pewnych kwestiach, spotykając tą przesympatyczną wariatkę.

Mówi się, że z kim przestajesz, takim się stajesz. Coś w tym niewątpliwie jest, czego dowodzi mój przypadek. Zapoznanie się z molem książkowym sprawiło, że sama "zmolałam" (słowo utworzone na potrzeby niniejszej notki, nie czepiać się :p). Bo mol książkowy od zwykłego czytacza zasadniczo się różni - mol książkowy jest po prostu szalony. Łatwo się domyślić, że zaburzony jest w kwestii książkowej, a jakże!

1.Mol książkowy gromadzi książki w duuuuuuuużych ilościach.

Kiedyś miałam tak, że jak kupowałam sobie jakąś książkę, to dopóki jej nie przeczytałam nie szukałam żadnych nowych. Co więcej na pewno nie kupowałam kolejnych nim bieżąca lektura nie została skończona. Teraz cóż - czeka na mnie na półce 13 sztuk, a właściwie prawie 12, bo jedna prawie przeczytana. Na tym się nie kończy! Szperam w internecie, szukam i mam już wynalezionych 8 kolejnych, i z trudem powstrzymuje się, by już nie zamawiać.

2.Mol książkowy wie, gdzie kupić książki w dobrej cenie, co pozwala mu na większe zakupy. 

Dawniej nie wyobrażałam sobie kupowania książek nigdzie indziej niż jak w zwykłej księgarni. Najczęściej trafiało na empik. Bo przecież książkę trzeba wymacać, obwąchać i obejrzeć czujnym okiem zanim się kupi. Wariatka, która mnie zainfekowała co jakiś czas podsyłała linki z różnymi promocjami. Zaglądałam, ale jakoś nie mogłam się przekonać do kupowania książek przez internet. W końcu jednak mnie dopadło. Link do pewnej promocji sprawił, że nieśmiało zamówiłam 2 sztuki za całe 20 zł! Jak paczka przyszła odkryłam nową radość z książkowych zakupów. Co tam macanki w zwykłej księgarni. Ten moment otwierania paczki ze świeżutkimi, pachnącymi książkami to dopiero jest frajda! Euforia osiąga apogeum, gdy człowiek dowiaduje się, że w zwykłej księgarni za te dwie książki zapłaciłby 65 zł, a nie 20... No i się zaczyna. Zakładanie kont na stronach wydawnictw, szukanie cyklu, który od dawna ma się zamiar przeczytać (przy okazji znalezienie innego, którego nie sposób nie zamówić) i kolejne zamówienie jest już na 8 książek :D I znowu cud otwierania paczki i mniej wybebeszony portfel. Tak, teraz zamiast szwendać się między półkami empiku, łażę po różniastych stronach i porównuje, co gdzie bardziej się opłaca kupić, bo na myśl ile książek przepadło, przez moje wcześniejsze zwyczajne kupowanie, robi mi się słabo.

3.Mol książkowy ma w swoich zbiorach porządek.

Nie miałam w zwyczaju zwracać uwagi na to, jak są ustawione książki na półce. Miały stać, nie gnieść się i co najwyżej być ułożone wg rozmiaru. Nadszedł jednak dzień, kiedy spojrzałam na swój regalik z książkami i stwierdziłam, że tak absolutnie dalej być nie może. Przecież bałagan w książkach razi po oczach (zwykły czytacz powiedziałby, że w książkach jest porządek). Wzorując się na dużo większej biblioteczce poznanego mola ułożyłam książki wg autorów i tego, czy przeczytane, czy dopiero oczekujące. Kolejny dowód na moje "zmolenie".

4.Mol książkowy czerpie przyjemność nie tylko z czytania książek, sam ich widok jest źródłem swoistej przyjemności.

Dopóki nie znałam prawdziwego mola było tak, że jak książka została przeczytana, to wracała grzecznie na półkę, a półka cóż była, ale nie budziła we mnie szczególnych emocji. Teraz natomiast nie ma dnia, żebym nie poszła popatrzeć na swoje małe zbiorowisko książek. Popodziwiać i te, których jeszcze nie znam i te już od dawna znane. Pogłaskać czule ich grzbiety, zaciągnąć się książkowym zapachem...



Wniosek z tego wszystkiego jest taki, że szaleństwo bywa zaraźliwe i też przekształcam się w książkową wariatkę. Ta choroba jednak niezwykle mi się podoba :D Za wirusa dziękuję Kasi :***

Pierwsza oczekująca kolejka ;)

I Miśka zdziwiona moim szaleństwem

niedziela, 2 września 2012

Wspomnienie dzieciństwa

Kiedy miałam lat kilka, mieszkaliśmy z rodzicami w bloku. Zdarzało się, że mama czasem zostawiała mnie pod opieką sąsiadów z dołu. I właśnie u nich zdarzało odkrywać mi się słodkości zupełnie nieznane mi w domu. Tak na przykład poznałam smak oponek i słodkiej zagryzki, którą mam zamiar Wam dziś przedstawić. Moja mama po dziś dzień nie ma w zestawie swoich potraw tych poznanych u sąsiadki. Jednak od kiedy stałam się właścicielką własnej kuchni i gospodarstwa domowego, tworzę swoje własne domowe menu ;) I tak bywa, że z sentymentem wracam do smaków dzieciństwa niekoniecznie wyniesionych od mamy.


Proszę Państwa oto wafel z masą czekoladową. Przepis na masę nie pochodzi od sąsiadki, ale to dokładnie ten smak. Odnaleziony smak z dzieciństwa. Trochę się naszukałam, ale w końcu znalazłam i raz na jakiś czas wafel gości na moim stole. Przepis znaleziony gdzieś w internecie, ale nie pamiętam gdzie (chyba na kotlet.tv, ale ręki sobie uciąć nie dam...). Możliwe, że dobrze znana to receptura, bo taką samą znalazłam na paczce wafli, którą kupiłam celem przyrządzenia owego smakołyku.

Składniki:
1 kostka margaryny
1 szklanka cukru
2 łyżki kakao
0,5 szklanki wody
2 szklanki mleka pełnego w proszku
1 paczka wafli (u mnie 8 prostokątnych płatów)

Margarynę, cukier, wodę i kakao doprowadzamy do wrzenia na małym ogniu, co jakiś czas mieszając, by powstała gładka masa. Od momentu zagotowania, gotujemy ok.3 minuty, dalej mieszając. Odstawiamy do przestudzenia. Kiedy masa jest ciepła (ale nie gorąca, nie parzy w palucha włożonego do garnka) dodajemy mleko w proszku (po 1 szklance) i miksujemy na gładką masę mikserem. Tak przygotowaną masą przekładamy cienko wafle, aż do wykończenia składników. Wafel nakrywamy folią aluminiową i obciążamy czymś ciężkim (u mnie kartony z mlekiem i jajkami) i wstawiamy do lodówki na parę godzin.

Przygotowywanie wafelków do zdjęcia plus kawałek zołzowej ręki ;)
Po tym czasie kroimy nasz wafel na mniejsze wafelki i się zajadamy. Ja kroję zwykle na trójkąty lub romby - jakoś ładniej się prezentują. Natomiast mąż łasuch to dla siebie kroi w paskach :D

Połowa waflowego paska już pożarta ;)
Ja osobiście lubię tego wafla najlepiej na drugi dzień od przyrządzenia. Przechowujemy go w lodówce nawet do kilku dni. Smacznego :)