środa, 30 maja 2012

Czas na truskawki :D

Cena truskawek systematycznie maleje. Nie sposób nie wrócić z zakupów choćby bez małej torebki tych owoców. Kuszą zapachem i są coraz słodsze. Jak łatwo się domyśleć truskawki wkroczyły też do zołzowej kuchni. Od razu pozytywniej, gdy uśmiech od ucha do ucha umorusany truskawkowym sokiem :) Nie mogło być inaczej - na poprawę humoru zaserwowałam sobie i niedzielnym gościom babeczki z truskawkami :D I skromnie powiem, że nie da się im oprzeć, na jednej sztuce się nie poprzestanie!


Składniki na kruche spody (30 sztuk o śr.6,5cm):
3 szklanki (250ml) mąki tortowej
0,5 szklanki cukru
1 cukier waniliowy 16 g
1 kostka margaryny 
2 żółtka
1 jajko
ew. kilka łyżek kwaśnej śmietany
2 łyżki roztopionego masła do wysmarowania foremek

Mąkę mieszamy z cukrami. Margarynę kroimy w kostkę i wrzucamy do mąki. Robi dołek w mące i tam wbijamy jajko, oraz żółtka. Siekamy chwilę nożem, a potem zagniatamy. Jeśli nie będzie się chciało zagnieść, to możemy dodawać po 1 łyżce śmietany, aby się zagniotło. Ja tym razem śmietany nie dodawałam, ale zdarza się, że dodaję (raz więcej, raz mniej). Wszystko zależy od wilgotności mąki, a ta bywa różna zależnie od producenta. Jednak trzeba troszkę cierpliwości, bo nim ciasto zacznie się ładnie kleić to jakieś 2 minuty gniecenia ;) Zagniecione ciasto wkładamy na godzinę do lodówki. Po tym czasie wyjmujemy ciasto. Dzielimy na części. Z każdej części wałkujemy placek o grubości ok. 4mm. Wycinamy szklanką o średnicy większej niż górna średnica foremek do babeczek kółka ( u mnie foremki mają górną średnicę 6,5 cm). Wykładamy wyciętymi kółkami foremki na babeczki (wcześniej wysmarowane roztopionym masłem). Nakłuwamy ciasto widelcem w kilku miejscach i pieczemy w 180 stopniach około 15 minut (aż się ładnie zarumienią). Wyjmujemy z piekarnika, chwilę studzimy po czym odwracamy foremki do góry dnem, pukamy w denko (jak ktoś chce może powiedzieć wierszyk - "babko, babko udaj się, bo jak nie to cię zjem!" :p) i zdejmujemy foremki z babeczek. Ja mam tylko 10 foremek, więc piekłam na 3 tury. Czasem zostaje też mały kawałek ciasta i z niego można po prostu wyciąć kilka sztuk kruchych ciastek ;) Spody do babeczek można sobie upiec dzień wcześniej.

Tak wyglądają foremki:

Składniki na masę kremową (na 30 sztuk):
375 ml śmietany kremówki dobrze schłodzonej (przynajmniej 12 godzin w lodówce)
250 g serka mascarpone
5-6 łyżek cukru pudru
1 galaretka truskawkowa (opcjonalnie)

Serek mascarpone krótko miksujemy. W osobnej misce ubijamy śmietanę kremówkę. Pod koniec ubijania dodajemy cukier puder (u mnie 6 łyżek) wedle smaku. Można dodać Śmietanfix, aby śmietana się lepiej trzymała. Następnie przekładamy śmietanę do serka i miksujemy na wolnych obrotach do uzyskania gładkiej masy. Każdy spód babeczki wykładamy masą. U mnie mieściła się 1 duża łyżka masy do babeczki.Ja leniwa i nie chciało mi się bawić w wyciskanie śmietany ze szprycy, ale jak ktoś chce to może się pobawić ;). Następnie układamy na masie dowolne owoce (mogą być mieszane) u mnie tym razem truskawki. Tak przygotowane babeczki wkładamy do lodówki. W tym czasie robimy galaretkę wg przepisu na opakowaniu. Gdy galaretka zacznie tężeć, wyjmujemy babeczki z lodówki i każdą oblewamy tężejącą galaretką. Ponownie chowamy do lodówki do czasu aż galaretka się całkowicie zetnie. Jak ktoś łakomy i nie chce mu się czekać na tężenie galaretki, może wcinać bez galaretki ;)

I już można cieszyć oczy i podniebienie :) Babeczki naprawdę wciągają, moi niedzielni goście w trakcie swojej wizyty zjedli kilkanaście!!!



Smacznego :)


niedziela, 27 maja 2012

bakaliowo

Wiem, wiem. Przepis miał być w piątek, a mamy już niedzielę, ale jakoś tak przydługo szło mi zebranie się do napisania kolejnej kulinarnej notki. W ramach odstresowania zaginęłam na dłuższy czas w kuchni. W efekcie sporo różności uwarzyłam i tym samym kolejka przepisów do opublikowania troszkę mi się znowu wydłużyła.

Przepis na keksa, który zaraz podam jest obecny w moim domu odkąd sięgam pamięcią. Nie ma świąt Bożego Narodzenia bez tego keksa, to samo dotyczy Wielkanocy. Choć w tym roku akurat tak się złożyło, że mama keksa już nie piekła. Właściwie jest to ciasto obecne tylko na święta. Na co dzień nie pamiętam, żeby mama je upiekła kiedykolwiek. I w tym roku w końcu ja u siebie w domu złamałam tą zasadę i był keks ot tak po prostu, żeby się najeść, żeby sprawić przyjemność kubkom smakowym ;)


Składniki na 1dużą keksówkę:
30 dkg mąki pszennej (u mnie tortowa)
15 dkg miękkiego masła (chodzi o takie w temperaturze pokojowej)
5 jajek
20 dkg cukru
1 cukier waniliowy 16g
1 łyżeczka do herbaty proszku do pieczenia
30 dkg ulubionych bakalii (skórka pomarańczowa, orzechy, śliwki i morele suszone, figi itp.)

Ucieramy masło z cukrem i cukrem waniliowym na jasną i puszystą masę. Następnie dodajemy kolejno po jednym jajku i ucieramy do wymieszania składników. Na tym etapie może się zdarzyć, że masa nam się zwarzy, ale nie ma to żadnego wpływu na późniejszy smak ciasta, więc nie należy się przejmować. Mąkę należy wymieszać z proszkiem do pieczenia, a następnie dodawać stopniowo do masy jajeczno-maślanej i dalej ucierać. Ciasto jest bardzo gęste, na blachę trzeba je przekładać łyżką - takie ma być. Na koniec dodajemy posiekane drobno bakalie. Mieszamy, a następnie przelewamy do keksówki (u mnie keksówka dł.30cm).

Pieczemy w 180 stopniach C, około 60 minut, do tzw. suchego patyczka. Ja u siebie piekłam na termoobiegu ponad godzinę. Aby wierzch mi się za bardzo nie przypalił, to jak już był mocno rumiany, przykryłam w trakcie pieczenia ciasto folią aluminiową.

Poczekać aż ostygnie i można pałaszować :D

Smacznego!

Z rzeczy niekuchennych - jakiś tydzień temu w ramach zagospodarowania pustej przestrzeni nad pewnymi wazonami, kupiłam sobie 3 bambusy i zrobiło się całkiem ciekawie :)


Teraz jest jeszcze ciekawiej, bo kot skasował mi jednego bambusika i w środku mam teraz tylko taki prosty badyl... Nie wyrzucałam na razie, bo może jakimś cudem wypuści tam małego listka ;) Odłamany koniec kręcony w innym mniejszym wazonie, na innej półce, może też nie zginie. Takie to koty bywają wredne ;)

czwartek, 24 maja 2012

Gdyby Bareja mógł nakręcić komedię o szpitalach....

Na pewno byłaby równie śmieszna (o ile nie śmieszniejsza) jak te wszystkie pokazujące w krzywym zwierciadle czasy PRL-u.

UWAGA! NOTKA DŁUGA, NIECH NIE CZYTA JAK NIE MA SIŁY :P

Zołzowy wyjazd do siedliska białych fartuchów z pewnością zaliczyć można do komedii, mimo wątków melodramatycznych.

Jak wiadomo z poprzedniej notki, jechałam do stolicy nagle, na już, na szybko. Co też zwiększało poziom moich nerwów.

DZIEŃ 1 (wtorek)
Na miejscu okazało się, że wbrew temu co mówił mój zwariowany Profesor, wcale nic jeszcze nie jest załatwione, jeśli chodzi o badanie.

Pierwszy przystanek - Izba Przyjęć. Tutaj idzie w miarę gładko, jest informacja z oddziału, że na mnie czekają. Udaje się uniknąć spięcia z powodu braku skierowania od lekarza rodzinnego.

Przystanek drugi - oddział. Pielęgniarki uświadamiają, że niestety, ale łóżek wolnych nie ma i muszę czekać aż wypiszą pewnych ludzi z dzieckiem. Postanawiamy zatem iść do szpitalnej restauracji-kawiarni coś przekąsić i tam w milszym otoczeniu poczekać.

Przystanek drugi II- oddział. Wracam na oddział na obchód z nadzieją, że może już łóżko wolne. Niestety nadal zajęte - ludzie czekają na decyzję jakąś... W sali na obchodzie są więc dwaj starzy pacjenci i czekający na sale dwaj nowi. Znowu wracamy do restauracji na jakieś 2 godziny... Zaczynam obawiać się, że jak tak dalej pójdzie będę musiała sobie zbudować łóżko z pokaźnych gąbkowych klocków. Łóżko przydzielono mi bowiem na odcinku dziecięcym. W sumie przecież jestem takie wyrośnięte dziecko ;)

Przystanek drugi III - oddział. Jest 15.30, jestem na terenie szpitala już od 5 godzin. Wyjść poza szpital nie mogę, bo zakaz przepustek, a od 10.30 oficjalnie zostałam przyjęta jako pacjent. Kolejna wędrówka z restauracji na parterze na 7 piętro. I cud się staje, łóżko wolne! Przebieram się we wdzianko szpitalnych gości i udaję się na krótką drzemkę. Badanie ma być dnia następnego (czyli w środę). Korzystając z faktu, że w 1 dzień doczekałam się jedynie łóżka, ściągam na poznanie szpitalnej wersji Zołzy Kasię. Trochę śmiechu, ploteczki i napięcie związane z wizytą na starych szpitalnych śmieciach opada. Spotkanie mija szybko, potem ekspresowa wieczorna toaleta i padam przed 22!

DZIEŃ 2 (środa)

Wstaję o 6.30, bo na 7.00 umówił się na rozmowę ze mną Profsesor. Czekam na niego, ale się nie pojawia. Muszę wracać na salę, bo będzie poranny obchód. Kiedy przed moje łóżko zwala się zgraja białych fartuchów, pytam czy mam być na czczo do badania (ostatnim razem tak było). Lekarze się dziwią co za badanie i ogólnie dalej nic nie wiedzą. Każą jednak nie jeść. Po obchodzie znowu pędzę pod gabinet Profesora, pojawia się o 7.50 i mówi, że mam spokojnie czekać, a on poprosi jak będzie miał czas. Zaczynam mieć wnerwa (delikatnie mówiąc, przecież sam proponował 7.00 dzień wcześniej) choć takie podejście z jego strony, to żadna nowość, ale jakoś mimo upływu prawie 20 lat pod jego opieką nie mogę się przyzwyczaić... Wracam na oddział, bo mogą wołać na badanie. Przychodzi do mnie młoda lekarka pytać o moją historię - jestem ciekawym przypadkiem do przestudiowania. Po 9.00 Profesor w końcu wzywa do siebie. Zaspał i tym samym nie zdążył też na walne zgromadzenie jakiegoś stowarzyszenia laryngologów, którego jest prezesem :O.

Jest rozmowa, która była dla mnie ważna. Wyjaśnienie, czemu kolejne badania. Chcą zrobić dokładniejsze. Mają wyjaśnić czy guz to oponiak, czy nerwiak. Są zdecydowani operować i nie widzą za bardzo innej możliwości. Wstępne pytania o ryzyko, powikłania itp. Ogólnie wygląda, że nie będzie tak skomplikowanie jak ostatnim razem. Ale trzeba czekać na wyniki tego badania, omówienie go z profesorem neurochirurgii i wtedy będzie kolejna rozmowa i czas na moją ostateczną decyzję. Na pytanie, kiedy ewentualna operacja otrzymuje odpowiedź, że już w czerwcu. Dosłownie łapię się za głowę i pewnie zbyt głośno mówię "o rany!". W gabinecie Profesora jeszcze się trzymam, ale jak tylko zamykają się drzwi - płaczę. Miałam jakąś malutką nadzieję, że jednak usłyszę coś innego, że to jeszcze nie teraz... Cały dzień czuję się jak w popieprzonym śnie. Po powrocie z rozmowy dowiaduję się, że badania jednak dziś nie będzie i że kolejną noc spędzę w szpitalu. Konieczność egzystowania na oddziale, na którym ostatni raz leżałam 10 lat temu i wtedy naprawdę walczyłam o życie nie nastraja mnie pozytywnie. Głowę zalewają czarne myśli... Tak mija cały dzień, nawet próby czytania książki nie pomagają. Dopiero sen przynosi jakieś ukojenie.

DZIEŃ 3 (czwartek)

Dziś humor już lepszy. Wiem, że jak zrobią badanie, to mogę wracać do domu. Badanie jest zrobione już o 10.00. Trwa całe 3 minuty... 3 dni w szpitalu, dla 3 minut badania :] O 12.00 opuszczam już oddział i czekam na najbliższy pociąg do siebie. Zalewa radość, że nie muszę już być w tym miejscu, które chcąc nie chcąc przywołuje masę trudnych wspomnień. Powrót do domu jest swoistym ukojeniem. Własny fotel, objęcia męża, mruczący kot, herbata ze swojego kubka... Jest lepiej, choć jakiś strach, nerwy czają się za przysłowiowym zakrętem. Teraz czekanie. Mam nadzieję, że po weekendzie będą jakieś konkrety. Na ten moment i stan wiedzy, jaki posiadłam na 80% zgodzę się na operację i spróbuje jeszcze trochę o siebie powalczyć.

Dziękuję za wszystkie kciuki :* za spontaniczne odwiedziny mimo koszmarnego upału i za niespodziankę :*

Będzie dobrze, musi być!

PS. Jutro w końcu wstawię przepis na keksa mojej mamci :)

poniedziałek, 21 maja 2012

Nieprzyjemna pobudka

Jak to kura domowa, nie budziłam się dziś bladym świtem. O 9.30 spojrzałam na zegarek w telefonie i mruknęłam do Miśki zdegustowanej moim lenistwem: "Jeszcze pół godzinki i wstanę...". Po czym odpłynęłam w krainę marzeń sennych, do jakiegoś wyimaginowanego kosmetycznego, szukać podkładu idealnego ;) Podświadomość reklamowała Bourjois ;)

Miśka jednak nie dawała za wygraną i co jakiś czas energicznie skakała przez łóżko, gwarantując mi swoisty masaż brzucha.

Otworzyłam oczy, sięgnęłam po telefon zobaczyć godzinę i akurat była 10.00 (zaczynam podejrzewać, że mój kot zna się na zegarku ;) ). Jednak nie to przykuło moją uwagę, tylko 3 smsy... Mama i tata... Jeszcze nie do końca wybudzona, czytam, czytam i z każdą linijką staje się coraz bardziej trzeźwa.

Jutro dodatkowe, dokładne badania w stolicy. Tomograf celowany w miejsca, gdzie są wcześniej zdiagnozowane zmiany. Bez skierowania do szpitala, na już.

Niestety przypomina mi to sytuację sprzed 10 lat, kiedy była ostatnia i najgorsza operacja. Tym samym jak echo wraca strach, niepewność i możliwość powstania trudnego dylematu.

Proszę trzymajcie kciuki za mnie.


sobota, 19 maja 2012

kwieciście :D

Choć do kwiatków nie mam ręki, to jednak podjęłam się wyzwania i ukwieciłam sobie balkon. Może wyjątkowo uda się i kolorowy balkon będzie cieszyć przez całe lato.

Oto efekty moich zabaw w ogrodniczkę ;)

Pelargonie

Aksamitki

Goździki, które pięknie pachną i które próbuje mi zjeść kot ;)

Teraz w planie zakup stoliczka, żeby można było zasiąść sobie z herbatką na tym moim udekorowanym balkonie :)

PS Jakiś paproch mi się przyczepił do obiektywu aparatu - stąd czarna kropka na zdjęciach. Nie zauważyłam tego, ale trudno :p

PS2 Opinii się w końcu doczekałam i zmartwienie jest małe, czyli póki co martwić się właściwie wcale nie trzeba. Wielkie ufff :)

czwartek, 17 maja 2012

Trudne rozmowy z informatykiem ;)

Jak już kiedyś wspomniałam, w życiu równowaga musi być. Jak coś cieszy i raduje, to nie ma opcji, zaraz pojawi się jakiś choćby najmniejszy cień i smutek.

Tym sposobem, mimo braku zaproszenia, przyszło do mnie zmartwienie. Chyba najgorsze jest to, że muszę czekać na opinię, która wyjaśni mi czy zmartwienie jest małe czy duże. Póki co ta niewiedza i niepewność na czym się stoi powoduje, że rozważam dylematy, które jeszcze nie istnieją. Taka jakby próba przygotowania się na złe wieści, choć chyba na to przygotować się nie da. W każdym razie taka niepewność i niemoc wyrzucenia z głowy pewnych myśli powoduje, że moje własne osobiste IP zarzucane jest pytaniami niekoniecznie mądrymi i niekoniecznie łatwymi.

Choć mąż też czeka na opinię tak samo jak ja i wiem, że też się przejmuje, to stara się tego nie okazywać i być głównym poprawiaczem zołzowego humoru. Rozbraja bomby w postaci moich przemyśleń i pytań, swoim specyficznym żartem ;)

 Przypadek nr. 1:
- A jak będę jak warzywo to co?
-Hmm muszę wymyślić jakąś nazwę dla tego warzywa? Może słonecznik, bo teraz jesteś słoneczkiem...
-Słonecznik to nie warzywo.
- Ale kwiatek, a przecież jesteś też moim kwiatuszkiem...
-To może kalafior? To niby warzywo, a tak naprawdę kwiat...
-Dobra będziesz moim kalafiorkiem jakby co ;)


Przypadek nr.2:
-Powiedz mi, dlaczego świadomie wziąłeś za żonę osobę, która może w każdej chwili stać się jak warzywo, albo jeszcze gorzej umrzeć nie dożywając starości?
-Wiesz, to co jest trudniejsze, może okazać się dużo lepsze niż to co łatwe i proste. Dlatego właśnie używam Linuksa a nie Windowsa, a ciebie mam za żonę.

I tym sposobem nieprzyjemne napięcie przeradza się w salwy śmiechu, łaskotki, kuksańce i wygłupy niczym w przedszkolu.

Mam nadzieję, że niedługo ten stan niewiedzy się skończy, a ja pośmieję się z tego, że niepotrzebnie się stresowałam i produkowałam tyle strasznych myśli.

czwartek, 10 maja 2012

Idą zmiany?

Jest uśmiech od ucha do ucha.
Jest nadzieja wypełniająca po brzegi.
Jest znowu wiara w siebie.
Jest szansa...

Jeszcze trochę czasu i na 90% przyjdą tak długo wyczekiwane zmiany.

Może już za miesiąc będę się z Wami dzielić radosnymi nowinami.

Chyba w końcu przyjdzie czas na wyjście poza płotek swojego kurnika ;)

środa, 9 maja 2012

Smaki dzieciństwa ;)

Ryż zapiekany z jabłkami, to jest coś co przywodzi na myśl wizyty u babci w Bielsku-Białej i kolonijne wyjazdy, bo tam też zwykle przynajmniej raz w trakcie kolonii kucharki serwowały ową potrawę. Ale jak łatwo się domyślić ryż robiony przez babcię był tym moim ulubionym. Pewnie każdy ma jakiś swój przepis na to, bo nie jest to nic skomplikowanego, ale przecież nikt nie powiedział, że mam tu wrzucać tylko jakieś wymyślne cudo-dania ;)



Składniki (podaję ilość na 2,5l naczynie żaroodporne):
3 torebki ryżu
1-1,5 kilo jabłek (zależy czy lubimy więcej, czy mniej, ja lubię więcej)
cukier
cukier waniliowy
cynamon
masło zimne z lodówki
trochę soku z cytryny
opcjonalnie śmietana wymieszana z cukrem, lub bita śmietana (lubię wersję ze śmietaną, ale bez też jest mniamuśne ;) )

Ryż gotujemy wg przepisu na opakowaniu. Jabłka ucieramy na tarce o grubych oczkach (nie odciskamy soku!). Skrapiamy sokiem z cytryny (by mocno nie brązowiały) mieszamy z cukrem i cynamonem wg naszego smaku. Formę żaroodporną wysmarowujemy masłem. Układamy 1/2 ryżu na dnie, lekko oprószamy cukrem i cukrem waniliowym, na to kładziemy płatki zimnego masła. Na to warstwa jabłek i znowu kilka płatków zimnego masła. Potem znowu 1/2 ryżu, oprószenie cukrami, płatki masła i jabłka. Ja na zdjęciach tu widocznych wymyśliłam sobie jeszcze,  że na wierzchnią warstwę jabłek ułożę plasterki jabłka, aby ładniej wyglądało, ale to nie jest obowiązkowe ;) Wsadzamy do piekarnika na ok 30-40 minut, temp. 180 stopni C. Ja połowę czasu piekę pod przykryciem, a drugą połowę już bez.


No i to cała filozofia ;) Smacznego :)

PS. Kciuki można nadal trzymać, dziś spotkanie nr 2 :)

wtorek, 8 maja 2012

Pora na surówkę z pora ;)

Dziś obiecany przepis na surówkę z pora. Na więcej nie mam czasu, bo lada moment wychodzę na pewne spotkanie. Możecie trzymać kciuki. Jak wyjdzie coś sensownego, to nie omieszkam się na blogu pochwalić ;) Ale wróćmy do pora, którego można zjeść niekoniecznie na dobranoc ;)



Składniki: 
1 por (z jak najdłuższą częścią białą i jasnozieloną)
1 jabłko (najlepiej twarde i soczyste - ja nie wiem jak się nazywa gatunek, po prostu zawsze proszę o takie w warzywniaku i takie dostaję)
sól
pieprz
trochę soku z cytryny
1-2 łyżeczki majonezu (opcjonalnie - bo bez majonezu też dobre, choć ja wolę z ;) a ilość łyżeczek zależy od wielkości pora i jabłka).

Umyć pora i jabłko. Od pora odkroić dolne wąsy i ciemnozieloną część (można ją sobie wykorzystać do zupy). Część jasnozieloną i białą kroimy wzdłuż na pół, a następnie każdą z nich w cienkie półtalarki. Wrzucamy do miski. Jabłko obieramy ze skórki i trzemy na tarce o grubych oczkach. Następnie od razu skrapiamy sokiem z cytryny (dzięki temu nie zbrązowieje tak mocno). Dodajemy do pora. Solimy i pieprzmy do smaku, dodajemy majonez (u mnie tym razem 1 łyżeczka, ponieważ miałam małego pora i małe jabłko i wyszła mi porcja surówki na dwie osoby akurat). Gotowe.


 
Smacznego :)

Jutro smaki dzieciństwa, czyli ryż zapiekany z jabłkami wg przepisu mojej babci. Bo stare zdjęcia wielu potraw czekają i kiedyś trzeba je tu wrzucić ;)

poniedziałek, 7 maja 2012

Cordon bleu

Przepis na tego drobiowego kotleta znalazłam kilka lat temu w jakiejś babskiej gazecie. Od tamtej pory raz na jakiś czas przygotowuje piersi z kurczaka w ten sposób. Danie jest sycące i bardzo smaczne. Poniżej przepis na porcje dla dwóch osób.


Składniki:
1 podwójna pierś z kurczaka
kilka cienkich plastrów żółtego sera typu gouda lub ementaler (u mnie na 4 kotlety starczyły dwa większe plastry)
kilka cienkich plasterków dobrej szynki (u mnie tym razem starczył 1 plasterek z takiej sporej szynki)
1 jajko roztrzepane
mąka
bułka tarta
sól i pieprz
tłuszcz do smażenia (u mnie olej)

Filet z kurczaka oczyszczamy z błon i chrząstek. Kroimy na pół, odcinamy polędwiczki drobiowe (takie małe frędzle ;) ) bo one nie będą nam potrzebne tu (u mnie dzięki temu i kot miał wyżerkę ;) ). Każdą połowę przekrawamy znowu na pół wzdłuż, tak żeby wyszły nam dwa cieńsze kawałki tego samego kształtu.

Mięso delikatnie rozbijamy. Ja w przypadku drobiowego stosuję sposób mojej babci i rozbijam mięso przez foliowy woreczek. Tzn. wkładam kotleta do woreczka, układam na desce i dopiero tłuczkiem mięso traktuje. Tym sposobem mięso drobiowe, które jest delikatne nie rozlatuje się w trakcie rozbijania.

Każdy rozbity kotlet solimy lekko z obu stron. Następnie bierzemy jednego kotleta, układamy na desce, lekko oprószamy pieprzem i na jednej połowie układamy najpierw warstwę sera żółtego, potem szynki, a na koniec znowu ser żółty. Ja zawsze w palcach drę ser i szynkę na mniejsze kawałki, tak, żeby się zmieściło na kotlecie. Układamy ser z szynką w ten sposób, aby na tej połowie co układamy było ok.5 mm wolnego brzegu kotleta. Następnie nakrywamy to drugą połową i dociskamy brzegi palcami. Zlepią się, będzie taki pseudo mięsny pieróg ;) Czynność powtarzamy z pozostałymi kotletami.

Wygląda to mniej więcej tak:

Następnie szykujemy talerzyk z mąką, drugi z bułką tartą i głęboki talerz z roztrzepanym jajkiem. Panierujemy każdy kotlet. Kolejność następująca - najpierw obtaczamy w mące, potem moczymy w jajku, a na koniec obtaczamy w bułce tartej.

Po panierowaniu:

Na dużej patelni rozgrzewamy tłuszcz i układamy na nim kotlety. Smażymy z obu stron na złoto, ok.3 min. z każdej strony na małym ogniu. Ja po chwili smażenia nakrywam patelnię pokrywką. Również po obróceniu na drugą stronę nakrywam kotlety i dopiero pod koniec zdejmuję pokrywkę. Dzięki temu kotlety nie będą na pewno surowe w środku.

W trakcie smażenia:

Podajemy gorące z ziemniakami i surówką. U mnie dziś z surówką z pora, na którą przepis jutro :p


Smacznego :)

sobota, 5 maja 2012

Rrrrrrrrrrrrrrrrabarrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrbarrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrr :D

W ostatniej notce wspomniałam, że wiosną czekam na pewne określone plony ;) Kolejną nowalijką jest rabarbar. Tak jak nie cierpię kompotu na jego bazie, tak uwielbiam wszelkie ciasta z jego udziałem. Będąc wczoraj na naszym osiedlowym targu, widząc rabarbar nie mogłam go nie kupić (tak samo jak z botwinką). Zatem wyposażona w pęk rabarbaru wracałam do domu, mając już w myślach konkretne ciasto.

Teraz akurat naszło mnie na ciasto maślankowe, na które przepis znalazłam u Majany. Jest to jedno z moich ulubionych ciast. Miękkie, puchate, wilgotne, a do tego pyszne owoce. Piekłam je już w wielu wersjach: z jabłkami, jagodami, gruszkami, truskawkami, brzoskwiniami... Możliwości jest wiele. Tym razem wersja z wyczekiwanym rabarbarem ;)


Składniki:
2,5 szklanki mąki pszennej (ja do ciast używam zawsze tortowej)
1 szklanka maślanki
0,5 szklanki oleju
3 jajka
1 szklanka cukru
1 cukier waniliowy (16g)
3 łyżeczki proszku do pieczenia
kilka kropel aromatu waniliowego
około 5 sporych łodyg rabrabarbaru - na wagę około 500 gram
cynamon i cukier do posypania (tego używam tylko w wersji z rabarbarem)

UWAGA! Przypominam, że moja szklanka ma zawsze 250 ml.

Składniki na kruszonkę (ten przepis u mnie wygląda inaczej niż u Majany, jest to przepis na kruszonkę, który też znalazłam w internecie, nie pamiętam gdzie; wg mnie z tego przepisu najlepsza kruszonka wychodzi):
100 g miękkiego masła (takie w temp.pokojowej, rozpływać też się nie może)
180 g mąki
100 g cukru
1 cukier waniliowy (16g)

Jajka utrzeć z cukrem na jasną puszystą masę. Dodać płynne składniki i krótko zmiksować do ich połączenia się. Na koniec dodać mąkę i proszek, zmiksować aby się dobrze wymieszało. Wylać na dużą blachę (u mnie taka standardowa prostokątna). Rabarbar umyć i pokroić w małe kwałki. Wysypać na wierzch ciasta. Rabarbar lekko oprószyć cukrem i cynamonem (to taki dodatek ode mnie, bo uwielbiam połączenie rabarbaru z cynamonem). Składniki na kruszonkę umieścić w jednym naczyniu i gnieść palcami, aż zacznie się kleić w kawałki. Obsypać owoce kruszonką.

Piec 30-45 minut w 175 stopniach C, do tzw.suchego patyczka. U mnie z termoobiegiem piekło się 45 minut.


Wyjąć z piekarnika, wytrwać aż ostygnie i wcinać :D

Smacznego :)

piątek, 4 maja 2012

wiosenne smaki

Wiosna ma to do siebie, że wraz z nią w warzywniakach pojawiają się różnorodne nowalijki. Nie sposób przejść obok nich obojętnie. Są wśród nich warzywa i owoce, na które szczególnie czekam. Zalicza się do nich m.in botwinka. Uwielbiam zupę z jej wykorzystaniem. Przepis wyniesiony z domu, od mamy.



Składniki (na 3 litrowy garnek):
2,5l zimnej wody
żeberko (u mnie ok.250g)
pęczek botwinki
2-3 zwykłe czerwone buraki
2 marchewki
kawałek selera
1 pietruszka
kawałek pora
1 listek laurowy
łyżeczka kawowa (mniejsza od herbacianej) pieprzu ziarnistego
pół łyżeczki kawowej kwasku cytrynowego
sól (u mnie na tą ilość wody poszło około 2 i pół łyżki stołowej- solę zawsze najpierw 1 łyżkę, a potem dodaje po ok.pół aż osiągnę oczekiwany smak)
pieprz mielony (dałam 1/3 łyżeczki kawowej)
cukier  (u mnie ok. 3 łyżki)
3 łyżki śmietanki 18% (taka rzadka w kartonikach)

Zaczynamy od umycia warzyw i botwinki wraz z liśćmi i łodygami. Obieramy marchewkę, pietruszkę, seler i buraki, a od pora obcinamy dolne wąsy. Od botwinki oddzielamy młode buraczki. Pietruszkę, seler i por owijamy razem białą nitką w jeden pakunek. Kroimy buraki w takie większe kawałki ok 3cm na 3cm, marchewki w większe słupki (ok.3cm na 1cm). Młode buraczki w grubsze plasterki, łodygi botwinki w 1cm kawałki, a liście w grubsze paski.

Nastawiamy wodę wraz z żeberkiem i pilnujemy, ponieważ przed zagotowaniem wody trzeba zebrać tzw. szumy. Gdy woda z żeberkiem się zagotuje dodajemy nasz pakunek włoszczyzny i pokrojone marchewki wraz ze zwykłymi burakami. Wrzucamy pieprz ziarnisty, listek laurowy, pieprz mielony, sól. Gotujemy aż buraki zrobią się miękkie. W tym momencie wyjmujemy żeberko i nasz pakunek włoszczyzny oraz dodajemy pokrojone w plasterki młode buraczki i gotujemy ok. 5 minut (tyle starczy by te młode zmiękły). Po tym czasie dodajemy kwasek cytrynowy (nie wcześniej, bo wtedy buraki pozostaną twarde!!!) i cukier. Doprawiamy ewentualnie jeszcze solą i pieprzem. Botwinka powinna być słodkawa. Gotujemy z 5 minut i dodajemy na koniec posiekane łodygi i liście. Jeszcze 2 minutki gotowania, by liście zmiękły, a łodygi pozostały chrupkie. Na koniec zabielamy śmietanką. Podajemy z jajkiem na twardo.

Zupa jest dobra na ciepło i na zimno. Choć ja osobiście wolę ciepłe zupy ;)




UWAGA! 
*Zupa po wrzuceniu zwykłych buraków robi się różowa, w trakcie gotowania zmienia kolor na brzydszy pomarańczowy. Nie należy się tym przejmować, bo po dodaniu kwasku cytrynowego i kilku minutach gotowania zupa odzyska piękny ciemnoróżowy kolor.
*Żeberko nie jest obowiązkowe, można ugotować samą włoszczyznę, ja po prostu z domu wyniosłam  zwyczaj, że większość zup jest gotowana na żeberku.
*Do zup używam takiej rzadkiej śmietanki z kartonika, ponieważ nie ma tendencji do warzenia się, tak jak śmietana gęsta. Przy gęstej czasem nie pomaga nawet tzw. hartowanie śmietany.

Smacznego :)