środa, 27 czerwca 2012

She's alive!


Nadszedł czas najwyższy nadać jakiś komunikat ze szpitalnego łóżka. Piszę prawie jak z królewskiego łoża, bo jestem sama na sali, wśród własnych miękkich poduch,a pielęgniarki tylko doglądają ;) Niczym Śpiąca Królewna na poduszce przeciwodleżynowej ;) (przy okazji zastanawiam się jak pacjent ma zdrowieć śpiąc w tak koszmarnie niewygodnym łóżku, że rano nie jest w stanie się ruszyć tak bolą plecy….).


Jeśli chodzi o mnie to jest bardzo dobrze. Lekarze są zadowoleni, że szybko wracam do sił po tak skomplikowanej operacji. Choć teraz muszę walczyć z kłopotami z mową i łykaniem oraz podwójnym widzeniem, wiem że podjęłam słuszną decyzję. Guzy niestety uciskały nerwy odpowiedzialne za gardło, krtań oraz ruch oka. Stąd teraz problemy. Jednak wszystko ma wrócić do normy, tylko trzeba cierpliwości (to jest dobry  żart, bo ja i cierpliwość…. ;) ). Bardziej martwi mnie, że to teraz to nie koniec, a dopiero początek. Niestety moja choroba znowu daje o sobie znać i zmiany wyszły już poza głowę i są też w kręgosłupie… Więc po nowym roku znowu szpitalne rozrywki :/ Ale tak sobie myślę, że mimo wszystko mam naprawdę fajne życie. Mąż jest cudowny :) Wspiera, uczy się rehabilitować moją twarz po operacji, po prostu JEST. Każdemu życzę takiej Miłości, bo jest bezcenna. Tak samo niesamowite są wszystkie przyjaźnie, które zawarłam. Nikt mnie nie zawiódł, ani ludzi poznani ot tak w życiu, ani ci znalezieni z pomocą internetu :)


Nie wiem czy powinnam się „chwalić” takimi rzeczami i to na publicznym blogu, ale co tam ;) Raz się żyje. Ci co mnie znają bliżej wiedzą, że nie brakuje mi poczucia humoru. O tym, że operacja poszła ok. dowiodło to, że zaraz po wybudzeniu to poczucie humoru było nadal obecne ;)  Bowiem na pytanie lekarza, czy boli mnie głowa, odpowiedziałam: „Nie głowa mnie nie boli, głowa mnie napier….la, to jest dobre słowo.” Wywołało to sporo śmiechu na sali wybudzeń ;) Tak więc z Zołziastą wszystko dobrze.


Zdrowie wraca, bo już myślę, co najpierw upiec, jak wrócę do swojego domu. Aktualnie chodzą za mną jagodzianki albo jakiś dobry sernik ;) Jeszcze tylko nauczyć się dobrze połykać i będzie pełnia szczęścia :D


Ściskam mocno, mam nadzieję, że za jakiś tydzień będę już pisać z domku.
Trzymajcie kciuki za moją cierpliwość ;)

środa, 20 czerwca 2012

Krótka audycja ze szpitala :D


Posiadanie męża informatyka jest bardzo przydatne. Zrobił mi internet przez telefon na swoim służbowym laptopie. Mogę napisać ostatnią notkę sprzed Wielkiego Dnia J Później tak jak dotychczas liczę na to,  że Natka będzie relacjonować co i jak.

 Dziękuję Natko za dotychczasowe bycie moim blogowym informatorem i wsparciem smsowym :*

Zadziwia mnie jak wiele ludzi wspiera myślą, słowem i modlitwą mimo, że tak naprawdę nie widziałyśmy się nigdy „oko w oko”. A jednak czuję więź nas łączącą. I chyba w tym miejscu powinnam złożyć podziękowania osobie, która założyła blogi ślubne. Bo to tam odnalazłam Was wszystkie, z czego bardzo się cieszę.

Specjalne podziękowania dla Happy :* Bo się pofatygowałaś specjalnie dla mnie w mocno tłoczne miejsce (przynajmniej zawsze, jak ja je odwiedzałam to były tam dzikie tłumy).

Moc buziaków dla Kasi, która dziś mimo urlopu, już 3 raz będzie w szpitalu :****

Mimo, że tym razem operacja jest cięższa niż poprzednia, to z Wami jakoś łatwiej niż te 10 lat temu. Nie nadążam z pisaniem smsów, tyle tego. Dlatego czasem proszę, by jedna podawała dalej, żeby mi ręce nie odpadły od pisania ;) Fajnie tak, gdy tyle osób jest ciekawych co u mnie J

Nie będę tu smęcić o poziomie trudności wyboru, jakiego dokonałam. Ani o tym jak bardzo się boję. Trochę wiecie z notki u Natki dziś. Jest pozytywnie. Jutro mam imieniny i mocno wierzę, że moim prezentem będzie to, że wszystko się dobrze uda.

Tymczasem obżeram się czekoladą, tak na zapas ;)

Ściskam Was mocno – moje kibicki :***

A tak wygląda szpitalna zołza ;)


Pozdrawiamy uśmiechnięci mimo wszystko :)


niedziela, 17 czerwca 2012

Na jagody :)

 Z racji ogromnego stresu, w którym trwam od jakichś 3 tygodni bardzo zaniedbałam swoje życie kuchenne. Jakoś tak się wyłączyłam i obiad domowy był sporadycznie, a słodkości robionych samodzielnie wcale. Jednak wczoraj się przemogłam i zrobiłam coś, co jest proste i szybkie w wykonaniu. Motywacja się wzmogła, jak wchodząc do warzywniaka ujrzałam koszyk pełen świeżych jagód. Od razu stwierdziłam, że nieco zmodyfikuję przepis i zaproszę jagody do swojego małego wypieku.

Oto muffinki z jagodami :)
Zmodyfikowałam przepis na chocolate chip muffins Nigelli, znaleziony u Dorotuś. Muszę przyznać, że wyszło tak dobre, jak się spodziewałam. Miękkie, odpowiednio wilgotne i pełne jagód :D Jednym słowem pyszności!

Składniki:
250 gram mąki pszennej plus 2 łyżki mąki (zamiast kakao z pierwowzoru przepisu)
2 łyżeczki od herbaty proszku do pieczenia
pół łyżeczki sody
175 gram cukru pudru
200 gram jagód
250 ml mleka
90 ml oleju
1 duże jajko
1 łyżeczka ekstraktu z wanilii (ja nie miałam i zastąpiłam kilkoma kroplami aromatu waniliowego)

Jagody delikatnie opłukać pod wodą, odstawić do ocieknięcia. Naszykować sobie dwie miski. W jednej połączyć wszystkie składniki suche, w drugiej wszystkie mokre. Następnie wlać mokre do suchych i zamieszać do połączenia się składników (można mikserem, ale ja żeby było szybciej zamieszałam energicznie kilka razy zwykłym widelcem!). Do ciasta dodać 150 g jagód i delikatnie je wmieszać.

Formę do muffinek wyłożyć papilotkami i napełnić ciastem (ja napełniam tak do 4/5 wysokości papilotki). U mnie ciasta starczyło na 12 muffinek w standardowej blaszce, plus zostało jeszcze na dwie muffinki w nieco mniejszych foremkach silikonowych. Pozostałymi jagodami posypać wierzch każdej muffinki.



Piec w 200' C, przez około 20 minut (ja piekłam tylko na termoobiegu).

Smacznego :)


Tymi słodkościami mówię Wam na dłuższą chwilę "do widzenia" (w każdym razie mam wielką nadzieję, że tu wrócę) ;) Powinnam się pakować, bo jutro o 6.00 rano mamy pociąg, ale tak mi się nie chce...

No i oczywiście liczę, że w środę od rana wszyscy trzymają kciuki za Zołziastą ;) Przecież jeszcze muszę wrzucić tu tyyyyyyyyyyyyyyle przepisów.

PS. Pod telefonem będę dostępna do wtorkowego wieczora, w środę rano telefon pójdzie w ręce męża do czasu, aż sama będę mogła znowu z niego korzystać.

środa, 13 czerwca 2012

Tysiąc myśli na minutę

Im bliżej wyjazdu do stolicy, tym więcej różnych myśli przetacza się przez moją wcale nie dużą głowę.

Mnóstwo wątpliwości, obaw i strach. Strach, którego nawet nie umiem opisać.
Mam chwile, kiedy łzy same napływają do oczu. Kiedy gdzieś w środku mnie kuli się mała dziewczynka i nie wie gdzie ma uciec, by być w pełni bezpieczną.

Staram się zająć myśli kompletowaniem szpitalnej wyprawki. 2 nowe piżamy, szlafrok już są. Jeszcze parę kosmetycznych duperelków i można jechać...

-Nie mam siły być już silna, bo jestem słaba i wystraszona i taka prawda, nie umiem już robić dobrej miny do złej gry jak kiedyś...
- Ale teraz nie musisz być wcale silna, masz męża to teraz Razem jesteśmy silni. Dobrej miny do złej gry nie musisz robić bo nie ma po co.Jakbym mógł to bym się podzielił z Tobą ta operacją, ale nie mogę ...

I tego muszę się trzymać, że Miłość może przetrwać wszystko, że nie jestem sama, bo inaczej zwariuję.

Tak bardzo się boję...

poniedziałek, 11 czerwca 2012

Szpinak i miękkie nogi

Wczoraj miałam się spotkać z Dziewczyną z Alaski, ale zdrowotne problemy spowodowały, że obie z bólem serca kierowane głosem rozsądku spotkanie odwołałyśmy. Jak się w ciągu dnia okazało - bardzo słusznie, ale o tym później. W każdym razie w lodówce czekały składniki na wegetariański obiad z myślą o Kasi. To, że Kasia nie przybyła nie oznaczało, że owego obiadu nie będzie ;) Choć zdarzenia wczorajszego dnia spowodowały, że w kuchni pod moim czujnym okiem działać musiał mąż, to zafundowaliśmy sobie bezmięsne danie. Jest sycące, bardzo smaczne i lepsze od niejednego kotleta :D

Urozmaiciłam sobie przepis znaleziony na torebce mrożonego szpinaku w liściach z Hortexu. Tym sposobem powstało quiche ze szpinakiem po mojemu.

Składniki:
1 opakowanie ciasta francuskiego - może być świeże lub mrożone, ale musi być duży płat, tak aby nam starczył na wyłożenie formy na tartę o średnicy 25 cm.
1 opakowanie 450g szpinaku mrożonego w liściach
1 opakowanie sera mozarella
pół średniej cebuli
ok. 10 szt. pomidorków koktajlowych
3 ząbki czosnku
pół szklanki śmietany kremówki 30%
2 jajka
2 łyżki masła
1 łyżka oliwy
pół łyżeczki gałki muszkatołowej
sól, pieprz
przyprawa do pomidorów i mozarelli Vegeta Natur

2 łyżki masła wrzucamy na patelnię i rozpuszczamy. Jeszcze w trakcie rozpuszczania się masła, przeciskamy do niego 1 ząbek czosnku. Dodajmy mrożony szpinak, podlewamy kilkoma łyżkami wody i dusimy pod przykryciem do rozmrożenia. Następnie zdejmujemy pokrywę i trzymamy na małym ogniu, aż cała woda nam odparuje. Gdy woda już odparowała, przeciskamy przez praskę pozostałe 2 ząbki czosnku, dodajemy posiekaną w drobną kosteczkę cebulę. Przyprawiamy wedle uznania solą i pieprzem, oraz dodajemy pół łyżeczki (takiej do herbaty) gałki do smaku. Mieszamy i jeszcze chwile smażymy. Zdejmujemy z ognia i tak przygotowany szpinak odstawiamy do ostygnięcia. W międzyczasie szykujemy sobie formę* na tartę. Wysmarowujemy ją łyżką oliwy i wykładamy ciastem francuskim, tak by zakrywało brzegi formy, może nawet wystawać poza formę. Nakłuwamy widelcem. Na tak przygotowane ciasto wykładamy ostudzony szpinak.Mozarellę kroimy w plastry grubości ok.5 mm i układamy na szpinaku. Pomidorki koktajlowe kroimy na połówki i układamy na naszej tarcie skórką do dołu. Ser i pomidory delikatnie oprószamy solą i przyprawą do pomidorów i mozarelli. Śmietanę i jajka roztrzepujemy razem, do smaku dodajemy szczyptę soli i pieprzu. Tak przygotowaną masę wylewamy na wierzch tarty.

Wstawiamy do nagrzanego do 200'C piekarnika i pieczemy około 30-40 minut. Ja u siebie najpierw piekłam 25 minut na dolnej grzałce, a potem jeszcze 10 minut na dolnej grzałce z termoobiegiem.

Tak przygotowane quiche można jeść zarówno na gorąco, jak i na zimno. W obu wersjach jest pyszne :)

Smacznego :)

*Forma - przy przygotowaniu tego dania popełniłam jeden zasadniczy błąd. Obecnie na stanie mam tylko jedną formę do tarty z wyjmowanym dnem. W dodatku jest ona dość płytka. Gdy wlałam masę śmietanową to mi zaczęło kapać dołem, przez to wyjmowane dno, a jej płytkość spowodowała, że cudem się górą wszystko nie rozlazło. Dodatkowo, fale na brzegu mojej formy są drobniutkie, a to utrudniło potem wyciąganie ciasta. Dlatego polecam robienie tego wypieku w ceramicznej formie na tartę, której brzegi mają przynajmniej 2,5 cm wysokości, a wzorek fal na boku nie jest gęsty. Właśnie przez moją wpadkę z formą nie ma zdjęcia wykrojonego kawałka, bo poprzywierało mi ciasto w miejscach gdzie masa śmietanowa przeciekła i na talerz lądował taki misz-masz a nie jeden ładny wycinek z koła ;) Jednak nie odbierało to potrawie walorów smakowych.

------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Teraz zgodnie z obietnicą troszkę o dniu wczorajszym. Rano uświadomiłam sobie, że zaczęły mi się kobiece 'przyjemności'. Ponieważ zwykle są bolesne, nie zdziwił mnie ból dolnej części brzucha. Wzięłam Nospę jak zwykle i do przodu. Zjedliśmy śniadanie, trochę zabaw z kotem i poszliśmy na spacer. Po spacerze pojechaliśmy do Castoramy zakupić gips, bo mąż miał na balkonie dziury po zlikwidowanym w sobotę gnieździe os, załatać. Ja oczywiście zwyczajowo już poszłam na dział z artykułami dekoracyjnymi. I tak oglądam sobie różne obrazki, gdy nagle łapie mnie taki mocny ból w dole brzucha, że mam wrażenie, że zaraz się przewrócę. Oblewa mnie zimny pot. Mówię do męża, że coś mi się słabo robi i bardzo boli. No to szybko do kasy i samochodu, jazda do domu. W aucie przed oczami zaczęły mi się robić coraz silniejsze mroczki, kolana jak z waty. Jak zajechaliśmy pod blok i mąż wyjmował mnie z auta, to zemdlałam i straciłam przytomność pierwszy raz. Po chwili zdziwiona ocknęłam się leżąca na chodniku. Mąż mnie tak ułożył, bo w rękach mu odleciałam i klepał po buzi, żeby mnie ocucić (potem się śmiał, że pierwszy raz dał mi w twarz). Wisząc na nim dotarliśmy do klatki schodowej i  do windy. Wychodząc z windy na naszym piętrze znowu odleciałam. Ocknęłam się, gdy jakaś dziewczyna, która idąc po schodach na nas natrafiła, trzymała mi nogi w górze razem z mężem i potem pomagała mu mnie podnieść. W końcu udało się mnie doprowadzić do domu i ułożyć na łóżku. Ból był dalej straszny. Mąż zatem przygotował awaryjne silne leki przeciwbólowe, które mamy w domu i siedział i pilnował. Najedliśmy się sporo strachu wczoraj, biorąc pod uwagę, że 20 jedziemy do Warszawy z powodu mojej operacji głowy. Podobno jak straciłam przytomność to zrobiłam się zimna jak trup. Mąż jednak zachował zimną krew, choć później, jak mi troszkę sił wróciło, to widziałam jak trzęsą mu się ręce. Bardzo dawno tak nie odleciałam. Ostatnim razem jeszcze nie znałam Igora. Konsultacja z mamą spowodowała dojście do wspólnego wniosku, że to wszystko wina silnego stresu, który mnie cały czas trzyma. Dlatego nie mogłam sama działać w kuchni i mąż wykonywał polecenia co i kiedy ma zrobić ;) A dziś siedzę i odpoczywam, bo jeszcze ciągle czuję miękkie nogi.

środa, 6 czerwca 2012

Dzień pełen niespodzianek :D

Wczorajszy dzień ociekał radością. Radością, która niczym pianka do uszczelniania okien, wpuszczona w moje serce rozlała się po wszystkich, nawet najmniejszych naczyniach krwionośnych i rozparła się na wszystkie strony, wypełniła najmniejsze zakamarki, gdzie mógł się skryć jakiś smutek. Dawno już nie byłam tak ekstremalnie uśmiechnięta - każdą komórką ciała.

Wbrew pozorom wcale nie trafiłam 6 w totka :p Choć jak tak sobie pomyślę to trafiłam 6, ale w znacznie lepszej grze niż totek. W życiu po prostu :)

5 czerwca, to jak większość moich czytaczy wie, nasza rocznica ślubu. Już druga. Nie wiem , kiedy to zleciało. Cały czas mam wrażenie, że nie dalej jak miesiąc temu szłam na miękkich nogach do ołtarza...

Wczoraj wracałam z wyjazdu w rodzinne strony, który był spowodowany koniecznością stanięcia przed pewną komisją, która na reszcie w swej mądrości stwierdziła, że nie odzyskam nagle cudownie wyciętych części nerwów słuchowych i na stałe będę niepełnosprawna. Zatem będzie w życiu o kilka komisji mniej jupi! Ale nie o tym miało być.

Wróciłam do Łodzi po 16.00, bo niestety skasowano ranny autobus. Do domu dotarłam jeszcze przed powrotem męża z pracy. Myślałam, że po prostu wróci z kwiatkami i pójdziemy na jakąś dobrą kolację, a potem będziemy się cieszyć wspólnie spędzonym wieczorem jak zwykle. Wchodzę do mieszkania i co widzę? Na komodzie na przeciwko drzwi leży laptop, a na nim kartka z napisem: "Włącz mnie!". Robię co instrukcja nakazuje, na ekranie pojawia się ikonka o tytule: "Obejrzyj mnie!". Klikam "play" i patrzę. Widzę na filmiku nasz stół i 4 krzesła. Spodziewam się, że mąż zaraz siądzie, na którymś z nich i zacznie pokazywać jakieś napisy na kartkach. A jednak kilkadziesiąt sekund sprawia, że ja skręcam się ze śmiechu. Mąż pojawia się koło stołu... Patrzy ze skrzywioną miną, że tak pusto i w tym momencie machnięcie różdżką i zamiast przekwitłego już storczyka pojawia się piękny bukiet róż. Potem w ten sam sposób wyczarowuje pyszne czekolady, mój ulubiony rodzaj wina - porto, w dodatku 14-sto letnie i nawet dotknięciem różdżki zmienia swój strój ze zwykłego t-shirtu na elegancki garnitur :) Ubawiłam się setnie i muszę przyznać, że ten filmik, który dla mnie robił do późna w nocy, jest dla mnie dużo więcej warty niż te dodatki w postaci czekolad, wina i kwiatów. Tym sposobem krótko po powrocie do domu byłam zalana miłością, szczęściem, najprostszą radością.

Po powrocie męża z pracy mieliśmy w planie iść na dobrą kolację. Już mamy wychodzić, kiedy dzwoni domofon, a mąż oznajmia mi, że idzie jakaś paczka. Pytam się go, czy coś zamawiał. Mówi, że nie, że z Zabrza jakaś paczka. Tu już domyśliłam się, kto tą paczkę wysłał ;) I znowu pozytywne zaskoczenie, wzruszenie, uśmiech. Niespodziewany zupełnie prezent, pamięć i cudowne 7 życzeń... I ta przyjemna świadomość, że mimo iż znajomość nie trwa długo, to jest między nami jakaś więź, więź prawdziwa i szczera :) Dziękuję Wam agentki - Kasiu i Natko :* Jedyne, co mnie martwi, to że nie wiem, czy będę w stanie się 'zemścić' na czas :p ;)

Taki miałam niespodziankowy wtorek. Dzień, który sprawił, że się totalnie wyluzowałam, że całkowicie przestałam myśleć i się umartwiać. Nawet w nocy miałam w końcu pozytywny sen w temacie, którym teraz żyje. Mój profesor śmiał się w nim, że nie ma się co bać. Powiedział, że mam ładnego guza w fajnym miejscu i z radością go wytnie bez żadnego problemu ;) Hihihi

DZIĘKUJĘ :*

niedziela, 3 czerwca 2012

Jajeczne niedziele

Niedziela w moim domu (najpierw w rodzinnym, teraz we własnym) zawsze była ciut bardziej leniwa niż inne dni. Niespieszne wstawanie, późniejsze niż zwykle śniadanie... I zawsze te niedzielne śniadanka były jajeczne. U rodziców przez długi, długi czas główną rolę grała jajecznica, rzadziej jajka na miękko. W domu, który tworzę z moim mężem tradycją stały się jajka na miękko, które najczęściej robi on. Gdy mąż ma zjazdy na uczelni, nie jadam takich jajek. Jakoś tak zwyczajowo nauczyłam się, że te jadamy tylko we dwoje. Taki nasz mały, niedzielny rytuał ;) Jednak jak męża nie ma, nie przeszkadza mi to trwać nieprzerwanie w niedzielnej jajecznej tradycji. Jajka mają to do siebie, że można z nich wiele wyczarować.

Dziś z racji nieobecności mojej drugiej połowy, zaserwowałam sobie jajecznicę wraz z kolorowymi kanapkami. Bo przecież to, że czasem trzeba jeść samemu nie powoduje, że nie można celebrować posiłku bez towarzystwa i cieszyć jedzeniem zmysły, nie tylko smaku, ale też węchu i wzroku.

 Stworzyłam sobie ulubioną przeze mnie wersje jajecznicy. Smażona na maśle z jednym dodatkiem, który stanowi świeży szczypiorek. Trudno powiedzieć, że tu przepis przedstawiam, raczej dzielę się tym, co lubię :)

Składniki:
jajka-ilość wg uznania
świeży szczypiorek - jw.
sól
pieprz

Jajka wbijamy do miseczki, dodajemy odrobinę soli i pieprzu i roztrzepujemy widelcem. Na patelni rozgrzewamy masło (bądź inny tłuszcz, ale ja najbardziej lubię jajecznicę na maśle) i wlewamy jajka. Mieszamy. Gdy jajecznica ma konsystencję bliską takiej, jak lubimy wsypujemy do niej drobno posiekany szczypiorek (ja daję go sporo, na dwa jajka jedna duża garść), mieszamy i gotowe. Nakładamy na talerz i jemy na ciepło z chlebem, bądź z czym kto lubi.

Smacznego :)

PS. Dziś niedziela troszkę mniej leniwa, bo za godzinę mam autobus do rodziców. Muszę jechać załatwić pewną urzędową sprawę. Wracam we wtorek i pewnie wtedy odżyje moje wirtualne "ja". Na koniec prośba - w poniedziałek od 21.00 do 22.00 trzymać kciuki ;)

piątek, 1 czerwca 2012

Dziwne sny, motywujące śniadanka i królewna Śnieżka ;)

Nie od dziś wiadomo, że miewam zdrowo porąbane sny (bo słowo zakręcone to za mało :p). Idąc śladami Natki też postanowiłam odsłonić trochę swojej niezwykłej podświadomości ;) A Wy możecie bawić się we Freudów :p

Dziś w końcu jakaś odmiana i sen pozamedyczny :D Najpierw we śnie najadłam się strachu i był to istny koszmar. Później nieoczekiwanie okazało się, że sen to raczej komedia. Ale przejdźmy do rzeczy ;)

Śniło mi się, że leżę sobie wraz z kotem w sypialni na łóżku. Jak zawsze rano po wyjściu męża do pracy. Bawiąc się z kotem spojrzałam w stronę drzwi wejściowych do mieszkania. I co widzę? Ktoś wycinarką przecina owe drzwi. Ja cała w strachu, że to jakiś morderca biorę Miśkę na ręcę i tłumaczę jej, że musimy się ratować i skakać z balkonu. Informuje ją, że czubek jarzębiny, co rośnie pod blokiem jest na wysokości balkonowej podłogi i jest duża szansa, że jak na ten czubek spadniemy, to wyjdziemy z tego żywe. Już otwieram balkon, gdy widzę, że w moich dużych drzwiach ktoś wyciął znacznie mniejsze drzwiczki i są takie drzwi w drzwiach. Patrzę i się dziwię. Nie wiem co jest grane. Nagle małe drzwiczki się otwierają i wchodzi 3 robotników-karłów. Uprzejmie informują, że robią teraz mniejsze drzwi w dużych drzwiach, dlatego, że duże były dyskryminujące dla nich-karłów. No i jak tu się nie śmiać ?! Swoją drogą czyżby mój umysł chciał mi w pokrętny sposób powiedzieć, że mam być bardziej tolerancyjna niż jestem? Ciekawe, jak zinterpretowałby to  Freud, jakiego podtekstu seksualnego by się doszukał ;)

Łatwo się domyślić, że obudziłam się uchachana. Mąż słysząc o wytworach mojego umysłu stwierdził, że może lepiej, żebym już nie brała tabletek na uspokojenie. Jednak od wczoraj nie biorę, wychodzi na to, że jestem taka porąbana z natury ;)

Pogoda dziś koszmarna - ciemno, zimno i leje. Ale kolorowe śniadanka motywują do wstania bardzo skutecznie. Uwielbiam wiosnę i lato właśnie za te smakowite kanapki na początek dnia. Zimą owszem można kupić warzywa, ale chyba każdy się ze mną zgodzi, że smakowo, a nawet kolorystycznie to zupełnie nie to, co wiosną.


Humor pozytywny mimo nieciekawej aury, bo lada chwila przyjedzie do mnie koleżanka ze studiów, z którą razem męczyłyśmy się z okropną promotorką. Dawno się nie widziałyśmy i bardzo cieszę się na to spotkanie. Wieczorem idziemy we trójkę do kina na "Królewnę Śnieżkę i Łowcę". Ciekawa jestem tego filmu. Reklama przypominała mi klimaty "Opowieści z Narnii" (a te bardzo mi się podobały) i liczę na to, że podobnie jak one ten film dostarczy mi wielu pozytywnych wrażeń. Lubię czasem obejrzeć sobie coś takiego baśniowego :)

Wszystkim życzę miłego dnia Dziecka :) Niech każdemu się uda znaleźć choć chwilkę na małe szaleństwo.