Na pewno byłaby równie śmieszna (o ile nie śmieszniejsza) jak te wszystkie pokazujące w krzywym zwierciadle czasy PRL-u.
UWAGA! NOTKA DŁUGA, NIECH NIE CZYTA JAK NIE MA SIŁY :P
Zołzowy wyjazd do siedliska białych fartuchów z pewnością zaliczyć można do komedii, mimo wątków melodramatycznych.
Jak wiadomo z poprzedniej notki, jechałam do stolicy nagle, na już, na szybko. Co też zwiększało poziom moich nerwów.
DZIEŃ 1 (wtorek)
Na miejscu okazało się, że wbrew temu co mówił mój zwariowany Profesor, wcale nic jeszcze nie jest załatwione, jeśli chodzi o badanie.
Pierwszy przystanek - Izba Przyjęć. Tutaj idzie w miarę gładko, jest informacja z oddziału, że na mnie czekają. Udaje się uniknąć spięcia z powodu braku skierowania od lekarza rodzinnego.
Przystanek drugi - oddział. Pielęgniarki uświadamiają, że niestety, ale łóżek wolnych nie ma i muszę czekać aż wypiszą pewnych ludzi z dzieckiem. Postanawiamy zatem iść do szpitalnej restauracji-kawiarni coś przekąsić i tam w milszym otoczeniu poczekać.
Przystanek drugi II- oddział. Wracam na oddział na obchód z nadzieją, że może już łóżko wolne. Niestety nadal zajęte - ludzie czekają na decyzję jakąś... W sali na obchodzie są więc dwaj starzy pacjenci i czekający na sale dwaj nowi. Znowu wracamy do restauracji na jakieś 2 godziny... Zaczynam obawiać się, że jak tak dalej pójdzie będę musiała sobie zbudować łóżko z pokaźnych gąbkowych klocków. Łóżko przydzielono mi bowiem na odcinku dziecięcym. W sumie przecież jestem takie wyrośnięte dziecko ;)
Przystanek drugi III - oddział. Jest 15.30, jestem na terenie szpitala już od 5 godzin. Wyjść poza szpital nie mogę, bo zakaz przepustek, a od 10.30 oficjalnie zostałam przyjęta jako pacjent. Kolejna wędrówka z restauracji na parterze na 7 piętro. I cud się staje, łóżko wolne! Przebieram się we wdzianko szpitalnych gości i udaję się na krótką drzemkę. Badanie ma być dnia następnego (czyli w środę). Korzystając z faktu, że w 1 dzień doczekałam się jedynie łóżka, ściągam na poznanie szpitalnej wersji Zołzy Kasię. Trochę śmiechu, ploteczki i napięcie związane z wizytą na starych szpitalnych śmieciach opada. Spotkanie mija szybko, potem ekspresowa wieczorna toaleta i padam przed 22!
DZIEŃ 2 (środa)
Wstaję o 6.30, bo na 7.00 umówił się na rozmowę ze mną Profsesor. Czekam na niego, ale się nie pojawia. Muszę wracać na salę, bo będzie poranny obchód. Kiedy przed moje łóżko zwala się zgraja białych fartuchów, pytam czy mam być na czczo do badania (ostatnim razem tak było). Lekarze się dziwią co za badanie i ogólnie dalej nic nie wiedzą. Każą jednak nie jeść. Po obchodzie znowu pędzę pod gabinet Profesora, pojawia się o 7.50 i mówi, że mam spokojnie czekać, a on poprosi jak będzie miał czas. Zaczynam mieć wnerwa (delikatnie mówiąc, przecież sam proponował 7.00 dzień wcześniej) choć takie podejście z jego strony, to żadna nowość, ale jakoś mimo upływu prawie 20 lat pod jego opieką nie mogę się przyzwyczaić... Wracam na oddział, bo mogą wołać na badanie. Przychodzi do mnie młoda lekarka pytać o moją historię - jestem ciekawym przypadkiem do przestudiowania. Po 9.00 Profesor w końcu wzywa do siebie. Zaspał i tym samym nie zdążył też na walne zgromadzenie jakiegoś stowarzyszenia laryngologów, którego jest prezesem :O.
Jest rozmowa, która była dla mnie ważna. Wyjaśnienie, czemu kolejne badania. Chcą zrobić dokładniejsze. Mają wyjaśnić czy guz to oponiak, czy nerwiak. Są zdecydowani operować i nie widzą za bardzo innej możliwości. Wstępne pytania o ryzyko, powikłania itp. Ogólnie wygląda, że nie będzie tak skomplikowanie jak ostatnim razem. Ale trzeba czekać na wyniki tego badania, omówienie go z profesorem neurochirurgii i wtedy będzie kolejna rozmowa i czas na moją ostateczną decyzję. Na pytanie, kiedy ewentualna operacja otrzymuje odpowiedź, że już w czerwcu. Dosłownie łapię się za głowę i pewnie zbyt głośno mówię "o rany!". W gabinecie Profesora jeszcze się trzymam, ale jak tylko zamykają się drzwi - płaczę. Miałam jakąś malutką nadzieję, że jednak usłyszę coś innego, że to jeszcze nie teraz... Cały dzień czuję się jak w popieprzonym śnie. Po powrocie z rozmowy dowiaduję się, że badania jednak dziś nie będzie i że kolejną noc spędzę w szpitalu. Konieczność egzystowania na oddziale, na którym ostatni raz leżałam 10 lat temu i wtedy naprawdę walczyłam o życie nie nastraja mnie pozytywnie. Głowę zalewają czarne myśli... Tak mija cały dzień, nawet próby czytania książki nie pomagają. Dopiero sen przynosi jakieś ukojenie.
DZIEŃ 3 (czwartek)
Dziś humor już lepszy. Wiem, że jak zrobią badanie, to mogę wracać do domu. Badanie jest zrobione już o 10.00. Trwa całe 3 minuty... 3 dni w szpitalu, dla 3 minut badania :] O 12.00 opuszczam już oddział i czekam na najbliższy pociąg do siebie. Zalewa radość, że nie muszę już być w tym miejscu, które chcąc nie chcąc przywołuje masę trudnych wspomnień. Powrót do domu jest swoistym ukojeniem. Własny fotel, objęcia męża, mruczący kot, herbata ze swojego kubka... Jest lepiej, choć jakiś strach, nerwy czają się za przysłowiowym zakrętem. Teraz czekanie. Mam nadzieję, że po weekendzie będą jakieś konkrety. Na ten moment i stan wiedzy, jaki posiadłam na 80% zgodzę się na operację i spróbuje jeszcze trochę o siebie powalczyć.
Dziękuję za wszystkie kciuki :* za spontaniczne odwiedziny mimo koszmarnego upału i za niespodziankę :*
Będzie dobrze, musi być!
PS. Jutro w końcu wstawię przepis na keksa mojej mamci :)
odwiedziny/spotkanie trzeba powtórzyć w trybie mega pilnym w innych okolicznościach przyrody co bym Ci się ze szpitalem nie kojarzyła ;) :**
OdpowiedzUsuńWalcz!! Ściskam!Katia
OdpowiedzUsuńA ja mam przeczucie, że wszystko będzie dobrze i za jakiś czas spotkamy się na plotach:)
OdpowiedzUsuńA jeśli chodzi o klimaty szpitalne, to dla mnie też nie za miłe wspomnienia. Tym bardziej stosunek personelu do pacjentów, ale to tez ich praca więc co niektórzy mają prawo...
OdpowiedzUsuńWiesz tu akurat personel typu pielęgniarki ma podejście ok, są miłe i pomocne, no i wiele z nich zna mnie od prawie 20 lat... Bardziej jest bajzel organizacyjny, ale to tak ogólnie w całej służbie zdrowia nie tylko w tym jednym szpitalu ;) A pobytów w szpitalu to chyba nikt nie lubi wspominać ;)
Usuń:*
OdpowiedzUsuńWalcz koniecznie! Wspieram wirtualnie, przesyłam pozytywne emocje, ściskam !!! (Aga od jacka i Oliwki)
OdpowiedzUsuńOj... masakra... Co to nasze Państwo z ludźmi robi.... Az się przykro robi... Duuuużo jeszcze wody musi upłynąć, dużo w naszej narodowej mentalności się zmienić zeby było choć ciut lepiej...
OdpowiedzUsuńJestem pełna podziwu dla Ciebie... za odwagę, wytrwałość... Trzymam kciuki i jak zawsze... jestem myślami i duchem :*
ja też jestem :* będzie dobrze :*
OdpowiedzUsuńJeszcze raz dziękuję wszystkim za wspieranie, kciukami, myślami... Za pamięć, choć przecież wiele z Was zna mnie tylko wirtualnie (choć wierzę, że kiedyś w końcu każdą z Was uda mi się poznać na żywo). To miłe uczucie, że kibicuje mi tyle osób :*
OdpowiedzUsuń