Jakiś wirus się do mnie dobija.
W kościach łamie strasznie i choć gorączki brak czuję się półżywa. Do tego ból zatok :/
Zdjęcia czegoś dobrego czekają na opisanie już ładnych kilka dni, ale chyba poczekają jeszcze trochę...
Uciekam się wygrzewać dalej, bo nie mam zamiaru dać się całkiem powalić!
czwartek, 28 lutego 2013
piątek, 22 lutego 2013
Makaron z sosem z tuńczyka - wersja jasna
Jeszcze nie tak dawno temu jadłam tuńczyka tylko w sałatkach i ewentualnie na pizzy. Dzięki koleżance przekonałam się, że tuńczyk doskonale sprawdza się jako główny składnik sosu do makaronu. Tym sposobem stworzyłam kilka wersji takich sosów. Dziś sos jasny.
Choć danie na zdjęciu wyglądem nie grzeszy, to szczerze polecam wszystkim, którzy lubią tuńczyka, a jednocześnie nie lubią długo stać przy garach :) Danie może być obiadem, albo kolacją na ciepło. W towarzystwie lampki dobrego białego wina to już prawdziwa uczta :)
Składniki (na 2 osoby):
1 puszka tuńczyka w kawałkach (może być w oleju lub w sosie własnym, ja daję w oleju, bo wciąż próbuję przytyć ;) )
1 mała cebula
0,5 szklanki śmietany 12% UHT (takiej z kartonika)
80-90 g startego żółtego sera
1 mała puszka kukurydzy
spora garść świeżego siekanego szczypiorku
sól, świeżo mielony pieprz
150 - 200 g makaronu (u mnie dziś kokardki, ale tagiatelle też się świetnie sprawdza)
2 łyżki oliwy
Makaron gotujemy w osolonej wodzie z 1 łyżką oliwy do czasu aż będzie odpowiednio dla nas miękki. Odcedzamy, przelewamy zimną wodą.
W rondlu lub na głębokiej patelni podsmażamy na 1 łyżce oliwy pokrojoną w drobną kostkę cebulę. Gdy cebula się zeszkli dodajemy tuńczyka (tego w sosie własnym odcedzam, tego w oleju z kolei mniej), solimy i pieprzymy do smaku. Mieszamy tak, by tuńczyk nam się rozpadł na mniejsze kawałki. Kukurydzę odcedzamy i dodajemy do tuńczyka z cebulą, mieszamy i chwilę razem smażymy. Dodajemy śmietanę, mieszamy. Jak sos zacznie pyrkotać dodajemy tarty żółty ser. Mieszamy i natychmiast wrzucamy ugotowany makaron. Znów mieszamy, aby makaron ładnie się połączył z sosem. Chwilę razem smażymy (tak by makaron zrobił się ciepły) od czasu do czasu mieszając. Na sam koniec, tuż przed podaniem, wsypujemy posiekany szczypiorek. Mieszamy i gorące wykładamy na talerze. Danie gotowe, można się zajadać, a to wszystko w niecałe pół godziny.
Smacznego!
Choć danie na zdjęciu wyglądem nie grzeszy, to szczerze polecam wszystkim, którzy lubią tuńczyka, a jednocześnie nie lubią długo stać przy garach :) Danie może być obiadem, albo kolacją na ciepło. W towarzystwie lampki dobrego białego wina to już prawdziwa uczta :)
Składniki (na 2 osoby):
1 puszka tuńczyka w kawałkach (może być w oleju lub w sosie własnym, ja daję w oleju, bo wciąż próbuję przytyć ;) )
1 mała cebula
0,5 szklanki śmietany 12% UHT (takiej z kartonika)
80-90 g startego żółtego sera
1 mała puszka kukurydzy
spora garść świeżego siekanego szczypiorku
sól, świeżo mielony pieprz
150 - 200 g makaronu (u mnie dziś kokardki, ale tagiatelle też się świetnie sprawdza)
2 łyżki oliwy
Makaron gotujemy w osolonej wodzie z 1 łyżką oliwy do czasu aż będzie odpowiednio dla nas miękki. Odcedzamy, przelewamy zimną wodą.
W rondlu lub na głębokiej patelni podsmażamy na 1 łyżce oliwy pokrojoną w drobną kostkę cebulę. Gdy cebula się zeszkli dodajemy tuńczyka (tego w sosie własnym odcedzam, tego w oleju z kolei mniej), solimy i pieprzymy do smaku. Mieszamy tak, by tuńczyk nam się rozpadł na mniejsze kawałki. Kukurydzę odcedzamy i dodajemy do tuńczyka z cebulą, mieszamy i chwilę razem smażymy. Dodajemy śmietanę, mieszamy. Jak sos zacznie pyrkotać dodajemy tarty żółty ser. Mieszamy i natychmiast wrzucamy ugotowany makaron. Znów mieszamy, aby makaron ładnie się połączył z sosem. Chwilę razem smażymy (tak by makaron zrobił się ciepły) od czasu do czasu mieszając. Na sam koniec, tuż przed podaniem, wsypujemy posiekany szczypiorek. Mieszamy i gorące wykładamy na talerze. Danie gotowe, można się zajadać, a to wszystko w niecałe pół godziny.
Smacznego!
czwartek, 21 lutego 2013
Jak ci na imię słodkości?
Przepis na to ciasto miałam wstawić już prawie dwa tygodnie temu. Jednak najpierw rozpanoszyły się tu naleśniki, a potem historia zgubionego pierścionka. Czas nadrobić choć tę jedną małą zaległość.
Nie mam pojęcia jaka jest prawidłowa nazwa tego ciasta. Ja znam je jako miodownik, przepis w internecie znalazłam pod hasłem "stefanka", w cukierni zdarzyło mi się kupować dokładnie takie ciacho pod nazwą królewiec. Jak zwał, tak zwał. Mnogość nazw nie zmienia faktu, że jest to pyszne ciasto. Miękkie miodowe placki, które wręcz rozpływają się w ustach i krem z kaszy manny z waniliową nutką. Co ciekawe ja tak normalnie kaszy manny nie tknę. Nie cierpię! Za to krem w cieście na jej bazie jak najbardziej uwielbiam :)
Składniki na ciasto:
50 dkg mąki pszennej
3/4 szklanki cukru
20 dkg margaryny
2 łyżki miodu
2 jajka
1 łyżeczka sody
Wszystkie składniki zagnieść na gładkie ciasto.
Ja najpierw wrzuciłam wszystko do miski i chwilę miksowałam mikserem ze spiralnymi końcówkami. Jak się zrobiło coś na kształt mokrego piasku, wysypałam na stolnicę i krótko zagniotłam.
Ciasto podzielić na 3 w miarę równe części i upiec 3 placki. Piekłam w standardowej blaszce prostokątnej (ok. 30cm x 20 cm). Pieczemy ok. 15 minut w 160'C ( u mnie równo 15 się piekły). Placki zaraz po wyjęciu są miękkie, ale jak ostygną zrobią się dość twarde, by później znów zmięknąć po przełożeniu masą.
Składniki na masę grysikową:
1l mleka
3/4 szklanki cukru
20 dkg masła (może być też margaryna, ale ja nie lubię jej posmaku w kremach)
1 cukier waniliowy (ja dałam taki domowej roboty)
9 łyżek kaszy manny
Mleko zagotować z cukrami i masłem. Jak zacznie się gotować odstawić z palnika i wsypać kaszę mannę energicznie mieszając, by nie zrobiły się grudki. Ponownie postawić na palnik i dalej mieszając pogotować chwilę, aż masa zrobi się o takiej budyniowej konsystencji. Odstawić na krótko do przestudzenia, tak by krem był ciepły, ale nie gorący.
W blaszce, w której piekliśmy placki ułożyć jeden placek na spodzie. Na to wylać połowę masy grysikowej. Znów placek, a na to druga połowa masy. Wierzch nakryć ostatnim plackiem. Masa tutaj może nam trochę wyciec na boki w blaszce, ale zupełnie nie należy się tym martwić, bo później wszystko ładnie zastygnie i gwarantuję, że wszystko się pięknie zje :)
Wierzch ciasta oblać polewą czekoladową i posypać siekanymi orzechami. U mnie to były migdały, bo akurat je miałam na stanie.
Składniki na polewę:
2 łyżki kakao
3 łyżki cukru pudru
2 łyżki mleka
1/4 kostki masła
W rondelku wszystko razem podgrzać mieszając do rozpuszczenia i uzyskania gładkiej polewy.
Ciasto powinno się zaczynać jeść na drugi dzień. By miodowe placki odpowiednio zmiękły potrzebują poleżeć przynajmniej przez nockę w towarzystwie kremu z kaszy. My łakomczuchy, jak już masa w cieście ostygła całkiem, to nie omieszkaliśmy spróbować natychmiast ;) Warto jednak powstrzymać się przed zjedzeniem od razu całej blaszki (co wcale nie jest takie łatwe, jak by się mogło wydawać), bo ciasto ma to do siebie, że z każdym dniem smakuje lepiej.
Smacznego!
A tu źródło przepisu :)
Nie mam pojęcia jaka jest prawidłowa nazwa tego ciasta. Ja znam je jako miodownik, przepis w internecie znalazłam pod hasłem "stefanka", w cukierni zdarzyło mi się kupować dokładnie takie ciacho pod nazwą królewiec. Jak zwał, tak zwał. Mnogość nazw nie zmienia faktu, że jest to pyszne ciasto. Miękkie miodowe placki, które wręcz rozpływają się w ustach i krem z kaszy manny z waniliową nutką. Co ciekawe ja tak normalnie kaszy manny nie tknę. Nie cierpię! Za to krem w cieście na jej bazie jak najbardziej uwielbiam :)
Składniki na ciasto:
50 dkg mąki pszennej
3/4 szklanki cukru
20 dkg margaryny
2 łyżki miodu
2 jajka
1 łyżeczka sody
Wszystkie składniki zagnieść na gładkie ciasto.
Ja najpierw wrzuciłam wszystko do miski i chwilę miksowałam mikserem ze spiralnymi końcówkami. Jak się zrobiło coś na kształt mokrego piasku, wysypałam na stolnicę i krótko zagniotłam.
Ciasto podzielić na 3 w miarę równe części i upiec 3 placki. Piekłam w standardowej blaszce prostokątnej (ok. 30cm x 20 cm). Pieczemy ok. 15 minut w 160'C ( u mnie równo 15 się piekły). Placki zaraz po wyjęciu są miękkie, ale jak ostygną zrobią się dość twarde, by później znów zmięknąć po przełożeniu masą.
Składniki na masę grysikową:
1l mleka
3/4 szklanki cukru
20 dkg masła (może być też margaryna, ale ja nie lubię jej posmaku w kremach)
1 cukier waniliowy (ja dałam taki domowej roboty)
9 łyżek kaszy manny
Mleko zagotować z cukrami i masłem. Jak zacznie się gotować odstawić z palnika i wsypać kaszę mannę energicznie mieszając, by nie zrobiły się grudki. Ponownie postawić na palnik i dalej mieszając pogotować chwilę, aż masa zrobi się o takiej budyniowej konsystencji. Odstawić na krótko do przestudzenia, tak by krem był ciepły, ale nie gorący.
W blaszce, w której piekliśmy placki ułożyć jeden placek na spodzie. Na to wylać połowę masy grysikowej. Znów placek, a na to druga połowa masy. Wierzch nakryć ostatnim plackiem. Masa tutaj może nam trochę wyciec na boki w blaszce, ale zupełnie nie należy się tym martwić, bo później wszystko ładnie zastygnie i gwarantuję, że wszystko się pięknie zje :)
Wierzch ciasta oblać polewą czekoladową i posypać siekanymi orzechami. U mnie to były migdały, bo akurat je miałam na stanie.
Składniki na polewę:
2 łyżki kakao
3 łyżki cukru pudru
2 łyżki mleka
1/4 kostki masła
W rondelku wszystko razem podgrzać mieszając do rozpuszczenia i uzyskania gładkiej polewy.
Ciasto powinno się zaczynać jeść na drugi dzień. By miodowe placki odpowiednio zmiękły potrzebują poleżeć przynajmniej przez nockę w towarzystwie kremu z kaszy. My łakomczuchy, jak już masa w cieście ostygła całkiem, to nie omieszkaliśmy spróbować natychmiast ;) Warto jednak powstrzymać się przed zjedzeniem od razu całej blaszki (co wcale nie jest takie łatwe, jak by się mogło wydawać), bo ciasto ma to do siebie, że z każdym dniem smakuje lepiej.
Smacznego!
A tu źródło przepisu :)
środa, 13 lutego 2013
Była sobie mała gapa...
Miało być o pewnym cieście, będzie o przygodzie Zołzy-Gapci ;)
13 lutego chyba na zawsze już zapisze się w mojej pamięci.
Wybrałam ja się dziś do dawno niewidzianej koleżanki. Podróż na drugi koniec miasta... Pierwsza taka samodzielna wyprawa po czerwcowych historiach, bo jednak ze swoim wciąż częściowo podwójnym wzrokiem nie bardzo lubię sama się przemieszczać w dalsze rejony niż osiedle, które zamieszkuję. Trzeba jednak jakoś próbować walczyć z własnymi wewnętrznymi ograniczeniami. Zatem misja na dziś, to była samodzielna wyprawa w odległą część miasta.
Samodzielne podróżowanie mpk poszło sprawnie i bez większych komplikacji, mimo tych moich małych wzrokowych problemów pozostałych po operacji. Mogę więc jakoś tam być z siebie dumna, że złamałam swoje kolejne pooperacyjne 'tabu'. Ale nie dlatego 13 luty wrył mi się dobrze w umysł...
Na dworze dość chłodno, zatem ręce zatopiłam w ciepłych rękawiczkach. Podreptałam dzielnie na przystanek autobusowy i w kiosku musiałam kupić bilety. Zdjęłam rękawiczkę z prawej ręki, by za owe bilety zapłacić... Po czym bilety schowałam do portfela i z powrotem schowałam rękę w rękawiczkę. Weszłam do autobusu, skasowałam bilet i usiadłam sobie. W autobusie w miarę ciepło, więc czapka z głowy zdjęta i rękawiczki też. I tak jadę sobie autobusem, jadę, patrzę na prawą rękę i coś mi nie pasuje. W końcu uświadamiam sobie brutalnie, że na palcu serdecznym prawej ręki mam tylko obrączkę, a powinien być tam jeszcze zaręczynowy pierścionek. Pierwsza myśl, że został w rękawiczce, bo za energicznie ją zdjęłam. Okazuje się jednak, że nic w niej nie ma. Przeszukanie kieszeni płaszcza, portfela, torebki, części autobusu, przez którą przeszłam. Nie ma! Łzy w oczach już i jedyne sensowne wytłumaczenie, że spadł w momencie jak zdejmowałam rękawiczkę, by kupić bilet. Byłam już na tyle daleko od domu, że zawracanie nie miało sensu. Wielki żal i smutek, bo pierścionek miał ogromną wartość sentymentalną dla mnie. No nic,wysłałam kilka rozżalonych smsów do męża i w efekcie powstały wstępne plany drugich zaręczyn. Postanowiłam też wracając zapytać w kiosku na przystanku, czy może jakimś cudem ktoś nie oddał znalezionego pierścionka i popatrzeć, czy się może na chodniku nie uchował. Wielkich nadziei jednak nie miałam, bo jakoś wątpiłam, że ktoś odda znaleziony złoty pierścionek z oczkiem. Tak jak myślałam nikt do kiosku nie zwrócił zguby. W okolicach przystanku, gdzie czekałam na autobus też nic nie znalazłam. Wróciłam więc do domu z zamiarem zrobienia ogłoszenia o zgubie i ewentualnej nagrody dla znalazcy. Najpierw jednak musiałam się posilić.
Jadłam sobie smętnie resztkę wczorajszych naleśników, gdy do kuchni wszedł mąż. Zaczął odgrywać scenkę z restauracji, która miała miejsce na pierwszych zaręczynach. Spodziewałam się, że może włoży mi na palec jakiś pierścionek zastępczy, żeby mi poprawić wisielczy humor z powodu zguby. Jakie było moje zdziwienie, gdy wsunął mi na palec ten sam pierścionek, co ładnych parę lat temu! Myślałam, że może mnie ubiegł (wrócił do domu przede mną) i odebrał pierścionek z kiosku, bo jednak trafiło na uczciwego znalazcę. Gdzie tam! Okazało się, że pierścionek ulicy w ogóle nie widział :D Mój osobisty Sherlock Holmes znalazł cenną zgubę w mojej własnej torebce! A przecież i ja w pierwszym odruchu przetrzepałam jej zakamarki i nic nie znalazłam... Czary jakieś, czy co? No i niech mi ktoś teraz powie, że faceci nie umieją nic znaleźć w damskiej torebce :p
Wielkie uff :D A ja zyskałam nowe imię - Gapcio ;)
13 lutego chyba na zawsze już zapisze się w mojej pamięci.
Wybrałam ja się dziś do dawno niewidzianej koleżanki. Podróż na drugi koniec miasta... Pierwsza taka samodzielna wyprawa po czerwcowych historiach, bo jednak ze swoim wciąż częściowo podwójnym wzrokiem nie bardzo lubię sama się przemieszczać w dalsze rejony niż osiedle, które zamieszkuję. Trzeba jednak jakoś próbować walczyć z własnymi wewnętrznymi ograniczeniami. Zatem misja na dziś, to była samodzielna wyprawa w odległą część miasta.
Samodzielne podróżowanie mpk poszło sprawnie i bez większych komplikacji, mimo tych moich małych wzrokowych problemów pozostałych po operacji. Mogę więc jakoś tam być z siebie dumna, że złamałam swoje kolejne pooperacyjne 'tabu'. Ale nie dlatego 13 luty wrył mi się dobrze w umysł...
Na dworze dość chłodno, zatem ręce zatopiłam w ciepłych rękawiczkach. Podreptałam dzielnie na przystanek autobusowy i w kiosku musiałam kupić bilety. Zdjęłam rękawiczkę z prawej ręki, by za owe bilety zapłacić... Po czym bilety schowałam do portfela i z powrotem schowałam rękę w rękawiczkę. Weszłam do autobusu, skasowałam bilet i usiadłam sobie. W autobusie w miarę ciepło, więc czapka z głowy zdjęta i rękawiczki też. I tak jadę sobie autobusem, jadę, patrzę na prawą rękę i coś mi nie pasuje. W końcu uświadamiam sobie brutalnie, że na palcu serdecznym prawej ręki mam tylko obrączkę, a powinien być tam jeszcze zaręczynowy pierścionek. Pierwsza myśl, że został w rękawiczce, bo za energicznie ją zdjęłam. Okazuje się jednak, że nic w niej nie ma. Przeszukanie kieszeni płaszcza, portfela, torebki, części autobusu, przez którą przeszłam. Nie ma! Łzy w oczach już i jedyne sensowne wytłumaczenie, że spadł w momencie jak zdejmowałam rękawiczkę, by kupić bilet. Byłam już na tyle daleko od domu, że zawracanie nie miało sensu. Wielki żal i smutek, bo pierścionek miał ogromną wartość sentymentalną dla mnie. No nic,wysłałam kilka rozżalonych smsów do męża i w efekcie powstały wstępne plany drugich zaręczyn. Postanowiłam też wracając zapytać w kiosku na przystanku, czy może jakimś cudem ktoś nie oddał znalezionego pierścionka i popatrzeć, czy się może na chodniku nie uchował. Wielkich nadziei jednak nie miałam, bo jakoś wątpiłam, że ktoś odda znaleziony złoty pierścionek z oczkiem. Tak jak myślałam nikt do kiosku nie zwrócił zguby. W okolicach przystanku, gdzie czekałam na autobus też nic nie znalazłam. Wróciłam więc do domu z zamiarem zrobienia ogłoszenia o zgubie i ewentualnej nagrody dla znalazcy. Najpierw jednak musiałam się posilić.
Jadłam sobie smętnie resztkę wczorajszych naleśników, gdy do kuchni wszedł mąż. Zaczął odgrywać scenkę z restauracji, która miała miejsce na pierwszych zaręczynach. Spodziewałam się, że może włoży mi na palec jakiś pierścionek zastępczy, żeby mi poprawić wisielczy humor z powodu zguby. Jakie było moje zdziwienie, gdy wsunął mi na palec ten sam pierścionek, co ładnych parę lat temu! Myślałam, że może mnie ubiegł (wrócił do domu przede mną) i odebrał pierścionek z kiosku, bo jednak trafiło na uczciwego znalazcę. Gdzie tam! Okazało się, że pierścionek ulicy w ogóle nie widział :D Mój osobisty Sherlock Holmes znalazł cenną zgubę w mojej własnej torebce! A przecież i ja w pierwszym odruchu przetrzepałam jej zakamarki i nic nie znalazłam... Czary jakieś, czy co? No i niech mi ktoś teraz powie, że faceci nie umieją nic znaleźć w damskiej torebce :p
Wielkie uff :D A ja zyskałam nowe imię - Gapcio ;)
wtorek, 12 lutego 2013
A może by tak zwinąć sobie naleśnika...
Dzisiaj zapraszam na naleśniki, które ochrzciłam mianem naleśników Popeye'a (pamiętacie tego marynarza i źródło jego niebywałej siły?). Wymyśliłam je sobie już ładnych parę lat temu i od tego czasu należą do naszych ulubionych. Rekomendacją niech będzie fakt, że to właśnie nimi przekonałam swojego małżonka do szpinaku. Kiedyś go nie cierpiał. Odkąd zjadł te naleśniki, kocha szpinak na wszelkie możliwe sposoby!
Składniki na ciasto naleśnikowe (około 8-10 sztuk o śr. 20cm):
0,5 litra mleka
1 jajko
szczypta soli
mąka pszenna (nie powiem Wam dokładnie ile, bo daję na oko)
Wszystko umieścić w misce i roztrzepać dokładnie rózgą, tak by ciasto nie miało grudek. Mąkę dodajemy po łyżce do czasu aż ciasto będzie miało konsystencję średnio gęstej śmietany (coś jak 12%). Z przygotowanego ciasta smażymy naleśniki. Nie przypiekamy zbyt mocno, bo jeszcze wrócą na patelnię ;)
Składniki na masę szpinakowo-twarogową:
450g mrożonego szpinaku w liściach (rozdrobniony niezbyt się nadaje)
350g twarogu półtłustego
4 ząbki czosnku
1 mała łyżeczka* soli
1 mała łyżeczka* gałki muszkatałowej
pół małej łyżeczki* świeżo mielonego pieprzu
1 łyżka masła
2 łyżki oliwy
Na patelni rozpuszczamy razem masło i oliwę. Jeszcze nim się na dobre rozgrzeje tłuszcz, wyciskamy przez praskę 2 ząbki czosnku, króciutko podsmażamy i wrzucamy mrożony szpinak. Przykrywamy pokrywką i dusimy do rozmrożenia na małym ogniu, od czasu do czasu mieszając. Gdy szpinak całkowicie się rozmrozi zdejmujemy pokrywkę, dodajemy przyprawy, przeciskamy przez praskę pozostałe 2 ząbki czosnku i mieszamy. Smażymy do momentu aż odparuje nam cała woda. Tak przygotowany szpinak odstawiamy do ostudzenia. Na tym etapie szpinak jest dość słony, ale taki ma być. Gotowa masa będzie w sam raz.
W miseczce rozkruszamy widelcem twaróg. Dodajemy przestudzony szpinak i wszystko razem mieszamy. Próbujemy i ewentualnie dodajemy soli i pieprzu. Ja już nic nie dodaję, bo dla mnie jest dobre z taką ilością przypraw jak podałam wyżej.
Teraz możemy się brać za nadziewanie usmażonych wcześniej naleśników. Na każdym rozsmarowujemy cienko farsz szpinakowy i zwijamy ciasno w rulonik. Tak przygotowane naleśniki układamy na rozgrzanej patelni i obsmażamy z obu stron na złoto, na małym ogniu, aby w środku zrobiły się odpowiednio ciepłe.
Naleśniki podajemy z sosem czosnkowo-ziołowym.
Składniki na sos:
1 mały kubek jogurtu naturalnego
1 ząbek czosnku
1 mała łyżeczka* ziół prowansalskich
pół małej łyżeczki* soli
szczypta pieprzu
szczypta cukru
Do jogurtu przeciskamy przez praskę ząbek czosnku, dodajemy przyprawy i mieszamy energicznie przez chwilę. Sos gotowy :)
* Mała łyżeczka to u mnie łyżeczka kawowa. Jest mniej więcej o połowę mniejsza niż standardowa łyżeczka do herbaty.
Smacznego!
PS. Naleśniki Popeye'a są bardzo sycące. Mąż na obiad zjadł 3 sztuki i się najadł. Ilość z tego przepisu spokojnie starczy dla 3 dorosłych osób.
Składniki na ciasto naleśnikowe (około 8-10 sztuk o śr. 20cm):
0,5 litra mleka
1 jajko
szczypta soli
mąka pszenna (nie powiem Wam dokładnie ile, bo daję na oko)
Wszystko umieścić w misce i roztrzepać dokładnie rózgą, tak by ciasto nie miało grudek. Mąkę dodajemy po łyżce do czasu aż ciasto będzie miało konsystencję średnio gęstej śmietany (coś jak 12%). Z przygotowanego ciasta smażymy naleśniki. Nie przypiekamy zbyt mocno, bo jeszcze wrócą na patelnię ;)
Składniki na masę szpinakowo-twarogową:
450g mrożonego szpinaku w liściach (rozdrobniony niezbyt się nadaje)
350g twarogu półtłustego
4 ząbki czosnku
1 mała łyżeczka* soli
1 mała łyżeczka* gałki muszkatałowej
pół małej łyżeczki* świeżo mielonego pieprzu
1 łyżka masła
2 łyżki oliwy
Na patelni rozpuszczamy razem masło i oliwę. Jeszcze nim się na dobre rozgrzeje tłuszcz, wyciskamy przez praskę 2 ząbki czosnku, króciutko podsmażamy i wrzucamy mrożony szpinak. Przykrywamy pokrywką i dusimy do rozmrożenia na małym ogniu, od czasu do czasu mieszając. Gdy szpinak całkowicie się rozmrozi zdejmujemy pokrywkę, dodajemy przyprawy, przeciskamy przez praskę pozostałe 2 ząbki czosnku i mieszamy. Smażymy do momentu aż odparuje nam cała woda. Tak przygotowany szpinak odstawiamy do ostudzenia. Na tym etapie szpinak jest dość słony, ale taki ma być. Gotowa masa będzie w sam raz.
W miseczce rozkruszamy widelcem twaróg. Dodajemy przestudzony szpinak i wszystko razem mieszamy. Próbujemy i ewentualnie dodajemy soli i pieprzu. Ja już nic nie dodaję, bo dla mnie jest dobre z taką ilością przypraw jak podałam wyżej.
Teraz możemy się brać za nadziewanie usmażonych wcześniej naleśników. Na każdym rozsmarowujemy cienko farsz szpinakowy i zwijamy ciasno w rulonik. Tak przygotowane naleśniki układamy na rozgrzanej patelni i obsmażamy z obu stron na złoto, na małym ogniu, aby w środku zrobiły się odpowiednio ciepłe.
Naleśniki podajemy z sosem czosnkowo-ziołowym.
Składniki na sos:
1 mały kubek jogurtu naturalnego
1 ząbek czosnku
1 mała łyżeczka* ziół prowansalskich
pół małej łyżeczki* soli
szczypta pieprzu
szczypta cukru
Do jogurtu przeciskamy przez praskę ząbek czosnku, dodajemy przyprawy i mieszamy energicznie przez chwilę. Sos gotowy :)
* Mała łyżeczka to u mnie łyżeczka kawowa. Jest mniej więcej o połowę mniejsza niż standardowa łyżeczka do herbaty.
Smacznego!
PS. Naleśniki Popeye'a są bardzo sycące. Mąż na obiad zjadł 3 sztuki i się najadł. Ilość z tego przepisu spokojnie starczy dla 3 dorosłych osób.
piątek, 1 lutego 2013
Gdy nie można się zdecydować...
Dawno nie piekłam nic słodkiego. Ostatnio piekarnik służył mi głównie przy tworzeniu różnych obiadowych frykasów. Wczoraj mnie naszło, że w końcu czas najwyższy upiec jakieś ciasto. Przeleciałam swój zeszyt ze spisanymi przepisami wzdłuż i wszerz, ale jak to kobieta nie do końca wiedziałam czego chcę. Z jednej strony ochota na coś czekoladowego - murzynek?babka? Z drugiej smaczek na jakiś sernik. W efekcie, nie mogąc się zdecydować co wolę bardziej, upiekłam ciasto łączące w sobie obie chętki :) Kolejny już raz gości na naszym stole i jest jak zawsze pyszne. Przepis pochodzi od Margarytki. Polecam!
Składniki na ciasto murzynkowe:
250g margaryny lub masła (u mnie margaryna)
1 szklanka cukru
6 łyżek wody
2 czubate łyżki ciemnego kakao
2 łyżeczki cukru waniliowego (można też dać wanilinowy)
1,5 szklanki mąki tortowej
2 łyżeczki proszku do pieczenia
4 jajka
Margarynę, cukier, cukier waniliowy, wodę i kakao rozpuścić w rondlu, ale nie gotować. Odstawić do ostudzenia. Żółtka oddzielić od białek. Do przestudzonej masy czekoladowej dodać żółtka, mąkę i proszek. Zmiksować na gładko. Białka ubić ze szczyptą soli na sztywno i delikatnie połączyć z masą.
Składniki na masę serową:
500g twarogu mielonego (ja tym razem dałam przetarty przez sito twaróg półtłusty, ale można dać też wiaderkowy na sernik)
1 szklanka cukru
1 łyżka mąki ziemniaczanej
1/3 kostki masła
2 jajka
Masło rozpuścić i odstawić do przestudzenia. Białka oddzielić od żółtek. Żółtka utrzeć z cukrem (wyjdzie dość klajstrowata masa jak mokry piasek, ale nie przejmować się tym). Do utartych z cukrem żółtek dodać twaróg, mąkę ziemniaczaną i roztopione masło. Ja od siebie do smaku dodałam jeszcze kilka kropel aromatu pomarańczowego. Zmiksować na gładko. Białka ubić na sztywno ze szczyptą soli, a następnie delikatnie wmieszać pianę do masy serowej.
Na blachę wyłożoną papierem do pieczenia (u Margarytki 40 x 25 cm, u mnie mniejsza 34 x 22 cm) wyłożyć najpierw ciemne ciasto (jest dość gęste). Na ciemne ciasto wykładać łyżką kleksy z masy serowej. U mnie z racji mniejszej blaszki po prostu wyłożyłam masę serową na masę czekoladową. Margarytka wspomina, że ser i tak się zapadnie w ciemnym cieście. Mnie się jednak to jeszcze nie zdarzyło, bo masa twarogowa na surowo jest znacznie lżejsza od murzynkowej. Piec około 60 minut w 170-180'C (ja piekłam w 180', na opcji dolna i górna grzałka, do momentu aż ciasto nie kleiło się do patyczka).
Upieczone ciasto odstawić do wystudzenia, a później zajadać się ze smakiem :)
Po upieczeniu masa serowa może opaść, ale to nic nie szkodzi i nie zmienia w żaden sposób smaku ciasta.
Smacznego!
Składniki na ciasto murzynkowe:
250g margaryny lub masła (u mnie margaryna)
1 szklanka cukru
6 łyżek wody
2 czubate łyżki ciemnego kakao
2 łyżeczki cukru waniliowego (można też dać wanilinowy)
1,5 szklanki mąki tortowej
2 łyżeczki proszku do pieczenia
4 jajka
Margarynę, cukier, cukier waniliowy, wodę i kakao rozpuścić w rondlu, ale nie gotować. Odstawić do ostudzenia. Żółtka oddzielić od białek. Do przestudzonej masy czekoladowej dodać żółtka, mąkę i proszek. Zmiksować na gładko. Białka ubić ze szczyptą soli na sztywno i delikatnie połączyć z masą.
Składniki na masę serową:
500g twarogu mielonego (ja tym razem dałam przetarty przez sito twaróg półtłusty, ale można dać też wiaderkowy na sernik)
1 szklanka cukru
1 łyżka mąki ziemniaczanej
1/3 kostki masła
2 jajka
Masło rozpuścić i odstawić do przestudzenia. Białka oddzielić od żółtek. Żółtka utrzeć z cukrem (wyjdzie dość klajstrowata masa jak mokry piasek, ale nie przejmować się tym). Do utartych z cukrem żółtek dodać twaróg, mąkę ziemniaczaną i roztopione masło. Ja od siebie do smaku dodałam jeszcze kilka kropel aromatu pomarańczowego. Zmiksować na gładko. Białka ubić na sztywno ze szczyptą soli, a następnie delikatnie wmieszać pianę do masy serowej.
Na blachę wyłożoną papierem do pieczenia (u Margarytki 40 x 25 cm, u mnie mniejsza 34 x 22 cm) wyłożyć najpierw ciemne ciasto (jest dość gęste). Na ciemne ciasto wykładać łyżką kleksy z masy serowej. U mnie z racji mniejszej blaszki po prostu wyłożyłam masę serową na masę czekoladową. Margarytka wspomina, że ser i tak się zapadnie w ciemnym cieście. Mnie się jednak to jeszcze nie zdarzyło, bo masa twarogowa na surowo jest znacznie lżejsza od murzynkowej. Piec około 60 minut w 170-180'C (ja piekłam w 180', na opcji dolna i górna grzałka, do momentu aż ciasto nie kleiło się do patyczka).
Upieczone ciasto odstawić do wystudzenia, a później zajadać się ze smakiem :)
Po upieczeniu masa serowa może opaść, ale to nic nie szkodzi i nie zmienia w żaden sposób smaku ciasta.
Smacznego!
Subskrybuj:
Posty (Atom)